Chcemy opowiedzieć o wojnie zgorzeleckiej lat 90. XX wieku i o tym, jak do niej doszło z perspektywy funkcjonariusza, przedstawiciela państwa polskiego. Podzielimy tę historię na trzy części: czasy przed 1989 rokiem, czasy budowania potęgi przemytniczej na pograniczu polsko-niemieckim i pierwsze operacje policji, by przemytników powstrzymać oraz działania policji w czasie wojny między przemytnikami.
W Zgorzelcu lat 90. XX wieku młode demokratyczne państwo polskie było słabe. Otwarcie granic sprzyjało przemytowi. Najpierw noszono wódkę w plecakach, potem przewożono hektolitrami w ciężarówkach. Gangi kradły auta, przemycały nielegalne produkty.
Jeden z najbardziej znanych polskich gangsterów Zbigniew M. z Zawidowa znany jako Carrington zbił fortunę na przewożonym spirytusie. Kiedy popadł w konflikt z Lelkiem, byłym kompanem, rozpoczęła się wojna zgorzelecka. Tych gangsterów rozpracowywał wraz z ekipą Leszek Socha. Ludzie, którzy stali na straży rodzącej się demokracji. Ta historia jest o tych działaniach.
– To był mroczny czas – opowiada Leszek Socha. – Gangster potrafił przyjść do mojego domu i grozić mi przy rodzinie. Gangster, który później z powodu wojny między przemytnikami znaleziony został z kulą w głowie – wspomina Socha po ponad 20 latach.
W części pierwsze opisujemy, jak bohater tej historii otrzymał prace w Milicji Obywatelskiej i rozpoczął ją na posterunku w Nowogrodźcu.
Najpierw byłem milicjantem
Decyzja wstąpienia do Milicji Obywatelskiej dla nastolatka w latach 70. nie była decyzją ideologiczną.
– Mój tato zobaczył mnie w milicji – opowiada Socha. – Widział we mnie chyba jakieś predyspozycje, których ja nie dostrzegałem. I to się sprawdziło. Byłem chłopakiem, który wyszedł z biedy. Skoczyłem wielozawodową szkołę przy ul. Tyrankiewiczów w Bolesławcu. Jak skończyłem zawodówkę miałem 18 lat i wtedy podpisałem umowę w rzeźni na uboju. To doświadczenie zawodowe zaskakująco często przydawało się na miejscach zbrodni, które badałem, jak w milicji, jak i w policji – mówi Socha.
Rozmowę kwalifikacyjną nastoletni Leszek miał w Jeleniej Górze. Rozmawiał z inspektorem kadr Henrykiem Rogackim i wtedy wydawało mu się, że rozmawiają o błahostkach.
– Komenda wojewódzka dostała 10 wakatów na milicjantów, chętnych zgłosiło się 40 osób – opowiada Leszek Socha. – Pierwszą selekcję prowadził Rogacki w Jeleniej Górze. Dopiero po tej rozmowie, pozytywnie zaopiniowanej, dostałem ponowne zaproszenie. Badania, testy i potem czekało się na termin do wojska. Po szkoleniu wojskowym wyjechałem na praktyki. W moim przypadku była to Częstochowa. Była to Szkoła Milicji Obywatelskiej, w której trakcie były też praktyczne zajęcia – dodaje.
Leszek Socha pierwszy posterunek objął w Nowogrodźcu. Podlegały mu trzy wioski: Zabłocie, Gościszów i Milików.
– Wpojono mi, że milicjant to jest pierwszy kontakt państwa polskiego z obywatelem – mówi Socha. – Ten podstawowy. Dlatego musiałem być ogolony, dobrze ostrzyżony, schludnie ubrany i trzeźwy. A do tego uprzejmy i kompetentny. To były takie czasy, kiedy nas uczono, że to jak nas ocenia społeczeństwo, jest najważniejsze w pracy milicjanta – wyjaśnia emerytowany funkcjonariusz.
Pierwszy dzień na komendzie
Kiedy świeżo upieczony milicjant Leszek Socha wszedł do swojej nowej pracy na komendzie w Nowogrodźcu, wskazano mu biurko i przedstawiono kolegów, w tym opiekuna. Potem do swojego biura zawołał go komendant.
– Może to zaskakujące, ale pierwszą rzeczą, jaką mi kazał zrobić komendant, było odebranie telefonu, co mnie niezwykle zestresowało – opowiada o pierwszym dniu w pracy Socha. – Dzisiaj dziecko dopiero zaczyna chodzić, a już umie się posługiwać telefonem. Kiedy zaczynałem pracę na początku lat 80., telefon był urządzeniem rzadkim. Nie wiedziałem, jak się odezwać, co powiedzieć. To jest teraz śmieszne, ale wtedy, w tamtych czasach takie nie było. Ten pierwszy telefon u komendanta to było jakieś zgłoszenie. Na szczęście komendant też słuchał tego zgłoszenia, więc to wszystko dobrze przebiegało – wspomina Socha.
Pierwsze dni pracy i pierwsze dochodzenie
Już po trzech dniach młody Socha dostał swoje pierwsze zadanie.
– To była seria włamań do sklepów – wspomina Socha. – Uczyłem się wtedy jak zbierać informacje z miejsca przestępstwa. Czytało się protokół oględzin i sprawdzało, w jaki sposób była robota przestępcy wykonana. Jak się włamali, czy przez okno, czy w inny sposób. Po wyglądzie miejsca można się wiele dowiedzieć: ile osób się włamało, czy był to impuls. Powiedzmy: grupa pijanych facetów postanowiła dostać się do alkoholu w sklepie lub włamanie było przygotowane i zaplanowane. Jak ustaliliśmy, czy sprawca włamania to jedna osoba, czy wiele osób byliśmy w domu. Jak kilka osób, to zawsze łatwiej, bo zawsze ktoś sypnie. Nasz uczono, że przestępca nie jest geniuszem. Trzeba wiedzieć, że jeżeli ktoś się godzi na taki czy inny rodzaj przestępstwa, to nie jest on za bardzo rozgarniętym człowiekiem, wynika to już z tego, że się na to godzi. I można go złapać – wyjaśnia Socha.
Jednak w pracy więcej było prostych wykroczeń niż wielkich dochodzeń. Częściej trzeba było pouczyć lub wystawić mandat, niż łapać przestępców w poważnych sprawach. Inaczej wyglądała w PRL procedura nakładania mandatu na obywatela.
– Była taka książeczka z mandatami – wspomina Leszek Socha. – Przyjmowało się gotówkę. Jednak uczono nas, że przed nałożeniem mandatu należy zobaczyć, ile karana osoba ma dzieci, gdzie pracuje, ile zarabia. Bo jednemu dasz 100 zł mandatu i on się uśmiechnie, zapłaci, a drugiemu dasz 100 zł za to samo naruszenie i jego dzieciom zabierzesz jedzenie i jednocześnie spowodujesz, że ta osoba będzie miała pretensje do państwa polskiego. A milicjant jest przede wszystkim przedstawicielem tego państwa. I musisz wiedzieć, że ta sama kwota za takie samo wykroczenie nie jest adekwatna do skutków. Uczono nas też, że czasami lepiej jest odstąpić od ukarania, jeżeli ktoś od razu wyraża skruchę – opowiada Socha.
Jak milicjant piechotą chodził i wioski się uczył
W latach 80. Nie było służbowych aut. Wioski podległe dzielnicowemu ciągnęły się przez wiele kilometrów i wszystko to trzeba było czasami przejść na służbie w jeden dzień.
– Ile razy musiałem przejść trasą komisariat – Gościszów – Milików, a Gościszów ciągnie się przez 9 km – opowiada Socha. – Nie skarżę się. To była zaleta. W żaden inny sposób nie poznałbym dzielnicy ani ludzi. Mimo że człowiekowi się piętrzyła robota biurowa, to zbierałem w ten sposób informacje. Ludzie mnie przywoływali bardzo często, kiedy szedłem przez wioskę i opowiadali o życiu, jakie się w niej toczyło. Jeżeli się człowieka dobrze traktuje, godnie, to ludzie chcą rozmawiać i można wiedzieć wszystko o ludziach, ale trzeba umieć słuchać. Ile ja porad małżeńskich udzieliłem w tamtych czasach... Dzięki tym kontaktom wiedziałem do kogo należało się zwrócić, by zebrać materiał w śledztwie. Wiedziałem, kto jest autorytetem w danej wsi – dodaje funkcjonariusz.
To właśnie w ten sposób Leszek Socha zdobył informacje o morderczyni noworodków w jednej z wiosek. Historię tę i inne, które w latach 80. badał Leszek Socha, zaprezentujemy w kolejnej części tej historii.