Z dziejów miasta. Zielone lata (cd. 2)

Logo gazety „Głos Bolesławca”
fot. Głos Bolesławca Wpis archiwalny – Głos Bolesławca.
istotne.pl 3977 bolesławiec

Reklama

Chłopięce zabawy – kiedy wystąpiły braki w zaopatrzeniu, wyspecjalizowałem się w produkcji samopałów – prymitywnych pistoletów drewnianych – ładowanych od przodu prochem i śrutem lub gwoździami. W latach 40-tych stacjonowała w Bolesławcu jednostka wojskowa Armii Radzieckiej (zwaną wtedy Armią Radziecką) i część miasta – najmniej uszkodzona przez wojnę – została wydzielona w zamkniętą dzielnicę, zamieszkaną przez rodziny oficerów radzieckich. To mini miasto radzieckie w Bolesławcu przylegało bezpośrednio do mojej ulicy Stalina i obejmowało późniejsze ulice H. Sawickiej, Nowotki i K. Miarki. Takie sąsiedztwo miało brzemienne skutki dla mnie i moich rówieśników, bo przecież tam, za płotem mieszkali "ruscy", a więc obcy. Chłopcy z tamtej strony mówili innym językiem i byli naszymi naturalnymi "wrogami", a z wrogami trzeba walczyć. Zaniechaliśmy więc waśni dzielnicowych aby zjednoczeni dać opór wspólnemu wrogowi i w tym celu organizowaliśmy oddziały bojowe, wyposażone w proce, samopały, rakietnice i butelki z karbidem. Tak uzbrojona "armia polska", na czele z chorążym, trzymającym biało-czerwony sztandar, szturmowała graniczny płot, którego broniła oczywiście "armia czerwona", a nad jej fortami łopotał czerwony sztandar z sierpem i młotem.
Takie bitwy kończyły się pożarami, zniszczeniem ogrodzenia i stłuczonymi szybami, a czasem musiała interweniować milicja lub radzieccy wojskowi. Na pewno w tych zaciekłych walkach nie było podtekstu politycznego czy ideologicznego – mieliśmy wszak po 10-13 lat – ale zwykła potrzeba wyzwolenia chłopięcej agresji wobec "inności" tamtych. Moje upodobanie do wojska kazało mi wyczekiwać tęsknie niedzieli, kiedy to przez moją ulicę maszerowały zwarte kompanie Wojska Polskiego do kościoła. Odświętnie ubrany, wskakiwałem w ostatnią czwórkę orkiestry i maszerowałem z wojskiem.
Jeszcze inną formą zabawy, a równocześnie zarobku, były usługi transportowe. Nie istniały wtedy bagażówki, ich funkcje spełniali wozacy podstawiający swoje furmanki pod dworzec kolejowy, aby przewieźć bagaże podróżnych. Należy przypomnieć, że w tym pamiętnych latach bagaż podróżnych to była często zawartość całych wagonów towarowych: meble, maszyny, zwierzęta gospodarskie, czyli dobytek życiowy rodaków ściągających z całej Polski i całego świata. Namiastką konkurencji dla wozaków byli mali chłopcy, którzy przewozili – za małą opłatą – na swoich drabiniastych wózkach toboły, walizki, małe dzieci pod wskazany adres w Bolesławcu i pobliskich wioskach. Ja akurat nie musiałem zarobkować, ale zaimponowała mi samodzielność i niezależność finansowa kolegów, więc i ja wyruszałem ze swoją "bagażówką" pod dworzec wiedząc, ze pociąg z Wrocławia przyjeżdżał dwa razy dziennie: o godz. 16.30. i chyba 20.40. Mimo woli byłem też świadkiem ważnych wydarzeń historycznych, które na swój sposób utrwaliły się w mojej pamięci. Takim wydarzeniem był demontaż niemieckiego orła z wieży ratusza. Tego dnia sterczałem wraz z tłumem mieszkańców na rynku i z bezpiecznej odległości (odgrodzony liną konopną) obserwowałem dwóch dzielnych marynarzy, wiszących u szczytu na drabinie sznurowej. Odcinali palnikiem fragmenty metalowego orła i zrzucali je na bruk, a ludzie głośno wyrażali swoją radość. Na miejscu zrzuconego orła zamontowali chorągiewkę, która chyba istnieje tam do dnia dzisiejszego.
Kolejnym, pamiętnym dla mnie wydarzeniem były wybory do Sejmu w 1947r. Dosłownie deptałem po kolorowym dywanie tysiące ulotek propagandowych, broszur i plakatów, zaścielające ulice miasta. Oczywiście, nic nie rozumiałem z tego, co się wkoło działo, ale z zapałem zbierałem te druki i kilka zostało mi jeszcze w archiwum. Uczestniczyłem też po swojemu w wielkiej akcji odgruzowania miasta i śmiem twierdzić, że nie było chyba żadnego mieszkańca, który odmówiłby uczestnictwa w tym zbożnym dziele. Nawet mój 10-letni umysł rejestrował ten powszechny zapał ludności i można było np. zaobserwować taki obrazek: kilkunastu ludzi szarpie rytmicznie długą linę, zarzuconą na spaloną ścianę budynku, usiłując ją zwalić. Widząc to idący przechodnie ochoczo łapią się za koniec liny, pomagając w obsunięciu niebezpiecznej ruiny. Inna grupa ludzi układała tory wąskotorówki z rozjazdami, a kolejni ochotnicy ładowali gruz. Wagoniki przepychano na koniec toru, gdzie czekali wozacy, którzy wywozili gruz poza miasto. Miałem frajdę przy układaniu torów, a największą uciechą było kręcenie się na obrotnicy rozjazdu.

Reklama