Przysięga, sabotaż i koń

Stanisław Żurowski
fot. istotne.pl Wywiad z żołnierzem Armii Krajowej Stanisławem Żurowskim
istotne.pl 0 wojsko, historia, wojna

Reklama

Stanisław Żurowski jako gimnazjalista był świadkiem wybuchu II wojny światowej. Swoje lata młodości poświęcił walce w obronie ojczyzny jako żołnierz Armii Krajowej. Po sześćdziesięciu latach od tamtych czasów w rozmowie z Boleslawiec.org wspomina wojenne losy.

Boleslawiec.org: Skąd pan pochodzi?

Stanisław Żurowski: Pochodzę z kresów wschodnich z miasta powiatowego Sarny. Miasto to było węzłem kolejowym łączącym Warszawę z Kijowem oraz Wilno ze Lwowem. To miasto leży obecnie na terenach Północnej Ukrainy. Uczęszczałem tam do szkoły, później do gimnazjum w Lubieszowie na Polesiu. Było to gimnazjum ojców Pijarów.

B.org: To właśnie w latach gimnazjum zastała pana wojna.

S.Ż.:Chodziłem do drugiej klasy gimnazjum. Właśnie zdałem wtedy do trzeciej. Wojna zastała mnie, kiedy byłem u mojego wujka, na wakacjach w okolicach Łomży. Nie pamiętam nazwy tej miejscowości. To było w pobliżu Prus Wschodnich. Kiedy wybuchła wojna, wujek bał się mnie puścić samego do domu. Na trzeci dzień ja chciałem już koniecznie do domu, wtedy wujek dał mi sto złotych i konia, i na tym koniu przedostałem się do Łomży. Wojsko polskie zabrało mi tego konia, bo wtedy była mobilizacja.

B.org: Pamięta pan pierwszy wojenny epizod?

S.Ż.: Jechałem transportem wojskowym do domu. To było na stacji kolejowej Czeremcha. Nadleciały samoloty niemieckie i bombardowały tę stację i transport wojskowy. Ja schroniłem się w lasku w pobliżu dworca i przy mnie został śmiertelnie raniony major Wojska Polskiego. Udało mi się wrócić do domu przez Brześć. Matka się ucieszyła, ale ojca nie było. Był kolejarzem i go zmobilizowano.

B.org: Jak wyglądała mobilizacja?

S.Ż.: Powoływano głównie rezerwistów, kilka miesięcy wcześniej, przed wybuchem wojny. Mówiło się, ludzie rozmawiali o wojnie. Spodziewali się. Chciałbym panu powiedzieć, że młodzież była w takim duchu patriotycznym. Dzisiaj nie ma takiego patriotyzmu, jaki był przed wojną. Młodzież była zdyscyplinowana, szczególnie młodzież szkół średnich, ale i też szkół podstawowych. Każde święto, czy to 3 maja, czy 11 listopada, było bardzo uroczyście obchodzone.

B.org: Tuż po wybuchu wojny dostaliśmy cios w plecy.

S.Ż.: Kiedy Armia Czerwona przyszła ze wschodu, przeżywaliśmy straszną tragedię. Nikt się tego nie spodziewał. Raczej się spodziewali wszyscy jakiejś pomocy. Wiedzieliśmy, że Hel się jeszcze bronił, Warszawa jeszcze nie padła. Młodzież starała się jakoś zakonspirować.

B.org: Jak potem działała taka konspiracja?

S.Ż.: Już w 1943 roku zrzucano "Cichociemnych". Składaliśmy przysięgę trójkami. Spotykaliśmy się, zajmowaliśmy się kolportażem...

B.org: Ale czasem dużo pan ryzykował.

S.Ż.: Podczas jednej łapanki w 1943 schwytali mnie Niemcy. Chcieli wywieźć na roboty przymusowe. Wcześniej przewieźli mnie do miasta Równe. To było miasto przemysłowo-handlowe oddalone o 100 km od Sarn. Kiedy zatrzymaliśmy się w miejscowych koszarach, ja postanowiłem użyć wszelkich sposobów, aby nie znaleźć się w Niemczech. Zamykali nas na poszczególnych piętrach budynku koszar, ale nie było tam krat. Udało mi się uciec, chociaż zabrali mi wcześniej dokumenty. Uciekłem z drugiego piętra, po parapecie, w nocy. Musiałem poczekać, aż strażnik zniknie za rogiem budynku. Udało mi się, byłem wysportowany, zszedłem po rynnie i uciekłem do swojego stryjka, który mieszkał w tym mieście. Nie miałem dokumentów. Ukrywałem się w domu stryjka, na strychu, przez trzy tygodnie. Donosili mi tam jedzenie. Bali się wszyscy, bo nie wiadomo, kim byli sąsiedzi.

B.org: Mimo to nie bał się pan wrócić do konspiracji?

S.Ż.: Dostałem się ponownie do niej pod innym nazwiskiem. Zacząłem pracę w grupie monterów naprawiających linie telefoniczne. Początkowo nie wiedziałem, że wszyscy pracujący tam byli zakonspirowani w Armii Krajowej, łącznie z naczelnikiem miejscowej poczty, panem Wróblewskim, pseudonim Mecenas. To on właśnie zorganizował w porozumieniu z Niemcami brygady naprawy linii telefonicznych. W końcu dostaliśmy rozkaz dołączenia do partyzantów, do oddziałów leśnych Ryszarda. Zajmowaliśmy się ochroną wiosek z ludnością polską. Dokonywaliśmy sabotaży, uszkadzaliśmy linie telefoniczne, rozkręcaliśmy tory kolejowe, prowadziliśmy potyczki z bandami nacjonalistów ukraińskich z UPA.

B.org: Partyzanci nie mieli systemów łączności. Jak oddziały przekazywały sobie informacje?

S.Ż.: W najprostszy sposób. Chłop w dzień orał, a w nocy na oklep siadał i jeździł. Wsiadł na konia i już oddziały leśne wiedziały, gdzie są Niemcy.

B.org: Czy między żołnierzami AK a resztą wojska polskiego była pewna niechęć do wspólnego działania?

S.Ż.: Nie. Generał Anders wyprowadził wojsko polskie poza granice ZSRR, zaś generał Berling pozostał w ZSRR i porozumiał się z komunistami. Dzięki temu udało mu się zaciągnąć do wojska zesłańców i osoby prześladowane, które nie zdołały się dostać do wojsk Andersa. Armia Berlinga nie była wrogo ustosunkowana. To władze polskie były wrogo ustosunkowane. Bierut był człowiekiem Stalina.

B.org: Wróćmy do pana dalszych losów...

S.Ż.: W końcu dostaliśmy rozkaz aby współdziałać z Armią Czerwoną, kiedy nadejdzie linia frontu. Razem zdobywaliśmy Równe. Po zdobyciu miasta naszego dowódcę Ryszarda internowała Armia Czerwona, nie chcieliśmy podporządkować się jej dowództwu, gdyż nasze dowództwo znajdowało się w Londynie. Przedostałem się do 27 Wołyńskiej Dywizji, która stacjonowała na granicy w okolicach Zamościa. Ta dywizja liczyła blisko siedem i pół tysiąca ludzi. Po walkach z Niemcami zmuszeni byliśmy do przedzierania się grupami do innych oddziałów. Dostałem się do oddziału Wiktora, w którym walczyłem aż do momentu wybuchu Powstania Warszawskiego.

B.org: Jak daleko był pan od Warszawy, gdy wybuchło powstanie?

S.Ż.: Przebywałem nad Bugiem w okolicach zamojskiego i tam ludność dość spontanicznie chwyciła za broń i chciała ruszyć na pomoc Warszawie. Armia Czerwona obiecała podstawić pociągi, żeby zapewnić transport. Jednak zamiast podstawić pociąg żołnierze radzieccy okrążyli polskie oddziały, wywiązała się nawet strzelanina. Po tym dowódca rozwiązał nasz oddział, musieliśmy się na nowo zakonspirować. Później przebywałem w Chełmie, udało mi się przedostać do Lublina.

B.org: Musiał pan ukrywać swój związek z AK?

S.Ż.: Dostałem się do wojska wraz z czternastoma żołnierzami AK. Nie mogliśmy się przyznać że jesteśmy z AK. Wszystkich akowców wywożono do obozów ZSRR. Dostałem się do szkoły oficerskiej wojsk pancernych w Chełmie, pod kolejnym nazwiskiem. Skończyłem szkołę w stopniu porucznika. Zdemobilizowano mnie, gdyż informacja wojskowa rozszyfrowała, że byłem w Armii Krajowej. Miałem potem nieprzyjemności w Urzędzie Bezpieczeństwa.

B.org: W końcu trafił pan do Bolesławca.

S.Ż.: Tak, w Bolesławcu zacząłem pracować w 1947 roku i na powrót zmobilizowałem się w tutejszych koszarach.

B.org: Jak skomentuje pan ostatnie wydarzenie z plakatami antypolskimi?

S.Ż.: Wywózki do Niemiec były, to prawda, że nie można było zabrać dobytku. Ja tu byłem w 1947 w kwietniu, ale nie widziałem przypadków prześladowania Niemców przez Polaków. Być może jakieś rabunki były, jak to po wojnie, ale nie było słychać o jakichś zbrodniach. Plakaty to była nieprzyjemna prowokacja.

B.org: Dziękuję za rozmowę.

Marcin Zabawa

Reklama