Tylko najstarsi mieszkańcy grodu nad Bobrem pamiętają, kiedy zamieszkał tu młody malarz Mieczysław Żołądź. Niespokojny duch, dynamiczny twórca, którego rozsadzała energia. Pierwsza wystawa jego obrazów, jesienią 1962 roku pod arkadami malowniczego Rynku – stanowiła zaskoczenie: niespodziewanie pojawił się w mieście talent wielkiej wody, młody twórca zafascynowany urodą świata, poddający się pasji tworzenia bez reszty.
Człowiek nietypowy i niesłychanie pracowity, kontrowersyjny, wrażliwy i ambitny, uczuciowy i depresyjny, poddający się łatwo nastrojom, ale też skory do namiętnych tyrad i wybuchów.
Przed laty było o nim głośno. Wystawy, zwariowane pomysły różnie komentowane przez ludzi wzruszeniem ramion, pogardliwymi epitetami (pozuje na geniusza, dziwak o przeroście ambicji nad możliwościami, poszukiwacz rozgłosu), zajęcia plenerowe, własna pracownia plastyczna w ratuszowej wieży, gdzie ogniś sprawował swój dostojny urząd kat miejski – to wszystko budziło niechęć i bezinteresowną zawiść. Jakie to swojskie i polskie zarazem, ten całkowity brak tolerancji dla psychicznej odrębności drugiego człowieka, dla jego dorobku i sławy, która rosła z każdym miesiącem...
Częste wzmianki w prasie, 28 audycji w różnych programach Polskiego Radia, 13 wstawek i audycji w wielu programach TV i nagle – nic. Któregoś dnia po prostu i bez pożegnania odszedł. Bolesławiec okazał się za ciasny, złośliwości nie do przełknięcia, niechęci nie do zaakceptowania. Zaczyna się kolejne pasmo zwycięstw i klęsk, jak w życiu. Czas płynie w autentycznej pustelni. Czy nie pozostał z tych lat zapiekły żal do otoczenia, do ludzi?
Śpiewały mu wszystkie muzy sztuk pięknych, kiedy poczuł się autentycznym kasztelanem zamku w Grodźcu koło Iwin. Potężna średniowieczna budowla na wysokich bazaltowych skałkach, na szczycie wulkanicznego stożka, rozsypywała się w gruzy. W oczach ginęły ślady dawnej świetności rycerskiej siedziby. Przymierzył siły do zamiarów, jak w mickiewiczowskiej epoce romantyzmu. I martwy zamek odżył. Poświęcił mu długich 10 lat katorżniczej harówki ponad siły. Naprawiał dachy, krużganki, wieże, malował fresk na mur szejących i pokrytych pleśnią ścianach sal balowych i podziemi, wstawiał kominki, mozolnie zbierał eksponaty i militaria do przyszłego muzeum. Latem mieszkał w namiocie, zimą z trudem ogrzewał ciasny pokój, ale nawet 30-stopniowy mróz nie spędzał go ze szczytu góry, którą zdobił las i gdzie stroił orle gniazdo... Zamek budowany w przeszłości przez setki ludzi, długimi dziesiątkami lat ocalił przed niechybną zagładą i odresturował jeden człowiek. Prawda, że pasjonat, niezwykły i nietypowy, może ostatni z kręgu Judymów i Siłaczek? Zapłacił za to zresztą wysoką cenę: reumatyzm, bóle kręgosłupa, bruzdy na twarzy.
Z umiłowanego przez siebie zamku został po prostu wyrugowany. Był mu potrzebny jak woda w glebie. W nowyrn podziale administracyjnym po. roku 1975 urzędnicy nie mogli zaakceptować tego rodzaju twórczości i... istnienia. Stał się persona non grata. Przychodziła moda na inny rodzaj sztuki. Odchodzi.
Gorycz porażki, kolejna klęska życiowa. Czas płynie, przybywa lat, zaciętości i uporu. Tli się jeszcze wiara w sprawiedliwość, w powołanie, w ludzi dobrej woli. Mało ich spotyka na swej drodze, może i musi wierzyć tylko w sprawność własnych dłoni. Upokorzony przez wszystkich podejmuje się w pojedynkę zadań, których nie przyjmują zespoły plastyków. Walczy o swoje miejsce na ziemi, o prawo do wypowiedzi artystycznej, o czarny kęs chleba.
Sens życia widzi w twórczej pracy. Trudem swoich rąk i sercem ozdobił Bolesławiec, tak mu niechętny poprzez małych i zawistnych ludzi. Znajduje uznanie u niektórych gospodarzy grodu, z pasją realizuje kolejne dzieła, które dziś spotkać można na każdym kroku. Przesada? Nic podobnego. Można obejrzeć oryginalne słupy bramne (niejako "herbowe tarcze") przy wjazdach do miasta, unikatowy miedzioplastyczny plan grodu w Rynku, przyjrzeć się wystrojowi kawiarni "Ratuszowej" i "Toscano". Udało się tu harmonijnie połączyć historię i współczesność. Urodziwe to, oryginalne, unikatowe, ekslodujące talentem twórcy.
Ale najwięcej chyba serca włożył w wystrój Pałacu Ślubów. Harmonizują tu ze sobą okienne witraże, ścienne freski malarskie, stylowe meble własnego pomysłu i marmurowe wykładziny posadzek i fragmentów ścian. Kiedy nie znaleziono dość wielkiego stołu do sali bankietowej – sam go zbudował i ozdobił, rzeźbiąc w drewnie, podobnie zdobiąc drzwi i nawet meble szatni. Wypieścił tu każdy detal, zostawił wszędzie cząstkę serca, nawet w serii portretów historycznych władców grodu, nawet w dumnych orłach zdobiących sklepienie, majestatycznych w wyrazie i wiernych w każdym szczególe z dziejowymi pierwowzorami. Pomnik historycznej prawdy, ale również pomnik własnego kunsztu artystycznego, który tutaj wybuchł w całej krasie i sile.
Dużo czasu i talentu poświęcił Lwówkowi Śląskiemu, gdzie wykonał tekę grafik i medal okolicznościowy. W kościele parafialnym w Kowalowie dokonał całkowitego wystroju wnętrza; w Jeleniej Górze wykonał pomnik ku czci prof. St. Kulczyńskiego itd. itd.
Jako członek Towarzystwa Miłośników Bolesławca bezinteresownie przygotował do wydania (drugą już) tekę grafik zawierającą 9 najpiękniejszych fragmentów naszego miasta.
Rejestr dokonań twórczych zająłby zbyt wiele miejsca, poprzestańmy zatem na ich skrótowym wyborze i życzmy bolesławieckiemu artyście dobrego zdrowia, aby mógł dalej utrwalać piękno.
Śpiewają mu wszystkie muzy
Reklama
Reklama
Reklama