Katastrofa samolotu. Wrocław 1969 r.

Antonow
fot. Ralf Manteufel/Wikimedia Commons Dzisiejszy artykuł po raz kolejny będzie dotykał zdarzeń nagłych, katastroficznych, pełnych emocji. Niegdyś pewna Internautka zapytała mnie, czy nie mogę napisać czegoś wesołego…? Cóż, mogę i dziś po części to czynię. Pamiętajmy jednak, że jeśli piszę o różnego rodzaju przykrych wydarzeniach, które miały miejsce w naszym regionie, to chcę zwrócić Państwa uwagę na tragiczny los ludzkiej egzystencji. Historia, szczególnie ta tragiczna, dotyka ofiary i ludzi wokół nich. To nigdy nie jest tylko dramat pojedynczego człowieka. Każda śmierć przynosi ból i cierpienie bliskich i znajomych. Należy pamiętać o tych, którzy ponieśli śmierć, szczególnie o zapomnianych, wymazanych z pamięci.
istotne.pl 183 historia, katastrofa, samolot, paweł skiersinis

Reklama

Transport lotniczy należy do jednych z najbezpieczniejszych form komunikacji, mimo to czasem zdarzają się wypadki lotnicze. Jedną z najbardziej niesamowitych katastrof, jakie miały miejsce na Dolnym Śląsku, o ile oczywiście można tak napisać, było wydarzenie, do którego doszło 24 stycznia 1969 roku we Wrocławiu.

To wówczas doszło do rozbicia samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT o numerze rejestracyjnym SP-LTE. Samolot ten wykonywał kurs z warszawskiego Okęcia na lotnisko Wrocław-Strachowice. Panowały wówczas bardzo złe warunki atmosferyczne. Lądowanie utrudniała gęsta mgła. Maszyna wystartowała o 16:35, ok. godziny 17:35 znajdowała się w okolicach Wrocławia. Katastrofa ta jest zdarzeniem specyficznym, a zarazem szczęśliwym. W jej wyniku nikt nie zginął. Kilka osób odniosło drobne obrażenia. Za sterami samolotu, w dniu feralnego lotu 149, siedział kapitan Rudolf Rembieliński. Drugim pilotem był Czesław Kamiński, mechanikiem pokładowym Henryk Kruk. Na pokładzie znajdowała się ponadto stewardesa oraz 44 pasażerów.

Lot do Wrocławia odbywał się maszyną produkcji radzieckiej – An-24. Antonow to samolot krótkiego zasięgu o napędzie turbośmigłowym. Samoloty tego typu były produkowane w latach 1959–1979. Po dziś dzień są eksploatowane, szczególnie w krajach afrykańskich i, oczywiście, w państwach byłego Związku Radzieckiego. W Polsce PLL Lot dysponowały Antonowami typu RV. Samoloty te zostały wycofane po roku 1991. Przyczyniły się do tego katastrofy lotnicze z ich udziałem, głównie ta z 2 listopada 1988 r., gdy 32 kilometry od lotniska Rzeszów-Jesionka rozbił się samolot tego typu. W wyniku tego wypadku zginęła 1 osoba.

Antonowy mierzą 23 metry długości. Rozpiętość ich skrzydeł to 29 metrów, a prędkość maksymalna 500 km/h. Jak większość samolotów radzieckich tamtej epoki, cechował je nadmierny hałas, zarówno w środku, jak i na zewnątrz.

Czy jednak rodzaj maszyny w tym przypadku miał znaczenie? Na pewno samoloty radzieckie nigdy nie cieszyły się dobrą opinią, choć są od tego odstępstwa. Niektórzy pasażerowie, pamiętający jeszcze podróż Iłem-62 czy Tu-154, chwalą sobie te samoloty. Komfortem podróży nie odbiegały od zachodnich. Z drugiej strony radzieckie statki powietrzne cechowało nadmierne zużycie paliwa. Niektóre, jak Ił-62, posiadały wadliwe silniki, które przy braku odpowiedniego serwisu, wadach materiałowych i niefachowej obróbce przy remontach spowodowały katastrofę dwóch polskich maszyn – „Kościuszki” i „Kopernika”. Jeden z polskich ekspertów, który badał przyczyny rozbicia się polskich Iljuszynów, stwierdził, że „jedyną zaletą tych samolotów było to, iż można je było kupić za ruble”.

Z kolei An-24 nie ma tak złej opinii, a wręcz odwrotnie. To samolot przystosowany do lotnisk o krótkim pasie startowym, o słabym zapleczu technicznym. W przypadku tej katastrofy nie można mówić o jakiejkolwiek usterce technicznej. Zawinił po prostu człowiek.

W czasie rejsu 149 samolot podchodził do lądowania podczas gęstej mgły. Według komisji, która badała ten wypadek, kapitan nie zachował podstawowych zasad bezpieczeństwa i rozpoczął procedurę, choć pas startowy był niewidoczny. Samolot zaliczył twarde lądowanie ok. godziny 17.35, w okolicy osiedla Muchobór Wielki. Zaczepił o korony drzew, następnie o przewody wysokiego napięcia i trakcję kolejową linii Wrocław–Wałbrzych. Następnie skosił słupy oświetleniowe. I to dzięki jednemu z nich, który stanął na jego drodze, nie wpadł do znajdującego się obok stawu. Po uderzeniu w ziemię z prędkością 200 km/h i staranowaniu powyższych przeszkód zatrzymał się w poprzek drogi. W rejonie nieudanego lądowania znajdowała się Wrocławska Fabryka Mebli. Pracownicy, którzy usłyszeli warkot silników, udali się szybko na miejsce katastrofy. Mgła była tak gęsta, że nie od razu odnaleźli rozbity samolot.

Ewakuacja z uszkodzonej maszyny przebiegła dość szybko. W samolocie zapadła ciemność. Pracownicy fabryki mebli zaprowadzili pasażerów i załogę do jednej z hal produkcyjnych. Wezwano pogotowie i straż pożarną. Kilku podróżnych odniosło drobne obrażenia. Ranni zostali kapitan i drugi pilot. Zostali oni przewiezieni do szpitala. Pozostałą część przetransportowano autobusem do wrocławskiego oddziału LOT-u. Zdjęcie rozbitego samolotu dostępne pod linkiem http://bi.gazeta.pl/im/49/1f/c9/z13180745Q.jpg

„Co dziwne, nikt nie krzyczał, żaden z pasażerów się nie odezwał, nie było słychać lamentów, żadnej histerii, kompletna cisza. Miałam świadomość, że zaraz zginę. Zobaczyłam jakby film, sceny z mojego życia” – opowiadała jedna z pasażerek [za http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,13180209,Wymazana_katastrofa.html].

Przyczyną katastrofy pod Wrocławiem był ewidentny błąd pilota i niezachowanie procedur bezpieczeństwa. Kapitan został poinformowany, że widoczność na lotnisku wynosi 800 metrów. Minimum dla Wrocławia-Strachowic wynosiło 1100. Bardzo możliwe, że kapitan Rembieliński chciał wylądować, bo uznał, że poradzi sobie w tej sytuacji. Prawdopodobnie podczas zniżania lotu, aby spoza chmur zobaczyć ziemię, samolot zniżył się zbyt nisko. Gdy zahaczył o drzewa, nie było już ratunku. Los maszyny został przesądzony. Całe szczęście nikt poważnie nie ucierpiał. Pamiętajmy, że maszyna w końcowej fazie lotu poruszała się z prędkością 200 km/h. To cud, że nikt nie zginął.

Po wypadku obaj piloci stracili uprawnienia i zostali zwolnieni z LOT-u. Rozbita maszyna nadawała się jedynie do kasacji. Obecnie Antonowy latają jeszcze m.in. na Kubie, w Uzbekistanie, Ukrainie, Korei Północnej. W naszym kraju obsługiwały one jedynie krótkie trasy krajowe i europejskie. Po wprowadzeniu do eksploatacji Tu-134 latały jedynie między krajowymi lotniskami i do Kijowa. W roku 1991 definitywnie wycofano je z użycia.

Niestety, tyle szczęścia nie mieli pasażerowie An-24, którzy podróżowali z Warszawy do Krakowa w kwietniu tego samego roku. W wyniku uderzenia samolotu o zbocze Policy zginęły 53 osoby. Katastrofa ta nie została nigdy jednoznacznie wyjaśniona. Istnieje wiele różnych hipotez, w tym ta o porwaniu samolotu i próbie przedostania się poza granice kraju. Więcej o tym na stronie http://www.newsweek.pl/historia/katastrofy-prl—katastrofa-an-24-pod-zawoja,63316,1,1.html.

Wypadek lotniczy we Wrocławiu nie został szerzej odnotowany w krajowej prasie. Jak to zwykle bywało w PRL, informacje o zdarzeniu były lakoniczne i sprowadzały się jedynie do wzmianki o braku ofiar śmiertelnych. Wśród pasażerów krążyła po tym wydarzeniu anegdota. W momencie gdy byli oni transportowani autobusem do centrum Wrocławia, jeden z nich zażartował, że osoby wierzące mogą iść do kościoła pomodlić się, a niewierzący na wódkę. Część pasażerów, która po raz pierwszy leciała samolotem, myślała, że samolot zawsze ma takie twarde lądowanie...

Paweł Skiersinis


Paweł SkiersinisPaweł Skiersinisfot. archiwum autora

Autor jest blogerem, pasjonatem historii, a szczególnie dziejów Dolnego Śląska i Polski. Dlaczego Dolny Śląsk? Jak sam mówi: – A czemu nie? Najciekawsza jest historia wokół nas, dotycząca nas samych i naszych przodków.

I dodaje: – Staram się przedstawiać historię z innej strony, w sposób ciekawy, nie typowo książkowy, pełen suchych dat i faktów. Prezentowane przeze mnie artykuły dotyczą faktów, których nie znajdziemy w podręcznikach i znanych publikacjach. Losy Dolnego Śląska są niewątpliwe ciekawe i pasjonujące, warto zatem czasem poświęcić im choć krótką chwilę.

Więcej na blogu Pawła Skiersinisa.

Reklama