Ludzkie losy. Wrzesień 1939. Żołnierski pamiętnik Józefa Erbana

Logo gazety „Głos Bolesławca”
fot. Głos Bolesławca Wpis archiwalny – Głos Bolesławca.
istotne.pl 3977 bolesławiec

Reklama

JÓZEF ERBAN, sędziwy i zasłużony mieszkaniec Bolesławca, był starszym sierżantem zawodowym w 7 Batalionie Telegraficznym w Poznaniu. Wrześniowe wspomnienia – to retrospekcja pisana w roku 1970 i przekazana do naszego wglądu. To coś pośredniego między autobiograficznym pamiętnikiem a esejem. W 1920 roku brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej jako telegrafista 5 kompanii w dywizji strzelców podhalańskich. Po zwycięskiej kampanii zapadł na chorobę nóg, co było wynikiem wyczerpującej i wyniszczającej zdrowie kampanii wojennej. Potem znów wrócił do armii.
/.../ "Pamiętam dzień, w którym ogłoszono ogólną mobilizację. Do kancelarii ewidencji personalnej, gdzie pracowałem, wpadł podniecony do najwyżeszego stopnia kolega sierżant Krzywicki – i już od drzwi woła:
- Józek! Wreszcie wojna ze Szwabami!
Ucałowaliśmy się z dubeltówki, obiecując sobie udział w wielkiej przygodzie. Niedługo później losy nas rozdzieliły i już nie spotkaliśmy się nigdy.
/.../ Byłem w koszarach w Jarosławiu. 3 września 1939 r., godz. 16. Na dziedzińcu ujrzałem grupę oficerów i podoficerów stojących obok dowództwa i zajętych rozmową. Zaciekawiony poszedłem do nich. Rozpoznałem majora Łysaka kapitanów Lekrzyckiego, Piątkowskiego i innych. Naraz usłyszeliśmy wycie syren tak w koszarach, jak i w mieście. Prawie równocześnie dał się słyszeć narastający klang silników samolotowych. Nosiłem na piersi prywatną lornetkę. Zbliżające się samoloty nie wywołały żadnego niepokoju, a kpt. Lekszycki zaczął się zachwycać, jak równo i majestatycznie lecą sobie te maszyny. W pewnej chwili ujrzałem kilkanaście z nich lecących szybko od strony jaskrawego słońca w kierunku naszych koszar. Ogarnięty złym przeczuciem – położyłem się na wznak na ziemi i spojrzałem przez szkła na samoloty. O Jezu – czarne krzyże na płatach! Zdążyłem tylko krzyknąć: Niemcy! Kryj się! W tym pełnym napięcia momencie nasz dzielny wojak Szwejk – kapitan Lekszycki zawołał groźnie:
- Sierżancie! Ja was oddam żandarmerii za sianie defetyzmu! Nie zdążył spełnić groźby, bo spadły pierwsze bomby i silny podmuch trzepnął nim zdrowo o ziemię. Schylony pobiegłem do rowu przeciwodłamkowego wykopanego na oficerskich ogródkach. Rowy były już przepełnione tak wojskowymi, jak i cywilami.
Spazmatyczny jęk nurkujących maszyn hitlerowskich i narastający gwizd lecących bomb, a za chwilę potężne detonacje i wstrząsy – stanowiły piekielną oprawę ponurego dramatu i zniszczeli. Obserwowałem z ukrycia pilnie nawracające wiraże maszyny, otwierające się klapy komór bombowych i lecące w dół ciężkie żelaztwo. Wydawało się, że każda bomba leci do mojego rowu. Pieskie uczucie, kuliłem się, oczekując lada moment bolesnego ciosu. Nieraz gorący podmuch zasypał nas masą piasku i ziemi. No to chyba koniec... Na szczęście dla nas – trafiło w sąsiedni rów. Ośmiu zabitych, kilkunastu rannych. W koszarach nastał sądny dzień: Bomby padają bez przerwy, zlewają się w jeden potężny grzmot detonacje. Palą się trafione celnie budynki. Ludzie – przeważnie kobiety – krzyczą z przerażenia, uciekając z miejsca na miejsce, przeważnie ginąc w biegu. Syreny wyją, jęczą dzwony w kościołach, to wszystko zwiększa chaos. Sanitariusze mają ręce pełne roboty, a nosze pełne skrwawionych ludzkich szczątków. Kilka bomb trafiło w magazyny materiałowe. Dziwnym, a chyba zbrodniczym biegiem okoliczności – na kilka tygodni przed wybuchem wojny pokryto ich dachy nową ocynkowaną blachą. Cel – jak w patelnię. Magazyny płoną jak pochodnie.
Czarne tłuste dymy /ze smarów/ snują się po dziedzińcu, gryząc w oczy, wypełniając cały plac. W mieście również szalony popłoch i panika, bo kilka bomb trafiło w domy, zalewając je i grzebiąc pod gruzami mieszkańców. Niemieccy piraci zrzucali również bomby zapalające, wywołujące gwałtowne pożary. Jak mi później mówiono – w 24 pułku art. polowej – po opuszczeniu przez jednostkę koszar w celu udania się na miejsce koncentracji – pozostało jedno działo bez prawego koła. Któryś z pozostałych w pułku żołnierzy przytaszczył z pomocą kolegów to działo i oparł o śmietnik na dziedzińcu koszar. Podczas nalotów oddano z niego kilka strzałów do naszego wroga, oczywiście bez żadnego skutku. Tylko kilka chmurek na niebie poświadczało determinację załogi i naszą bezsilność.
Po upływie mniej więcej 25 minut samoloty odleciały na zachód do swoich baz, natomiast my zajęliśmy się usuwaniem skutków na lotu. Ponury bilans pierwszego bombardowania koszar wynosił: dziewiętnastu zabitych i czterdziestu sześciu rannych wojskowych i cywilów. Po nalocie gdy umilkły syreny i dzwony kościelne, wydawało się nam, że koszary ogarnęła jakaś cmentarna, niesamowita cisza... Tylko trzask palących się budynków i nawoływania ratowników przywracały poczucie rzeczywistości. Przystąpiono do gaszenia pożarów i usuwania zniszczeń. Zewsząd znoszno zabitych, układając na wznak na wolnym placu na dziedzińcu koszar. Niektórzy byli straszliwie zmasakrowani. Na ścianie jednego z budynków widniały krwawe plamy, bowiem aż tam zaniosło strzępy ludzkich ciał, a pod murem krew tężała w kurzu.
W stolarni bazy zaczęto zbijać pierwsze trumny, jednak niedługo zabrakło desek i trupy zaczęto chować na ogródkach działkowych w płaszczach. Tak zakończył się trzeci dzień wojny w Jarosławiu. Niemców na ziemi ani śladu, a tu tyle ofiar..."

Reklama