Matka zmuszona spać pod łóżkiem chorego dziecka – tak wygląda sytuacja w szpitalu w Jeleniej Górze

Matka śpi pod łóżkiem swojego dziecka
fot. facebook.com/gniewko.oblicki Ojciec dziecka zrobił zdjęcie, umieścił je na Facebooku i opisał w liście otwartym do Ministra Zdrowia to, co wydarzyło się na oddziale pediatrycznym.
istotne.pl 4 dziecko, szpital, łożko

Reklama

Poniżej prezentujemy list, jaki skierował Gniewko Oblicki do Ministra Zdrowia Konstantego Radziwiłła:

Panie Ministrze Konstanty Radziwiłł, niech mi Pan kilka rzeczy wyjaśni, bo czegoś tu nie pojmuję… Proszę mi powiedzieć dlaczego w XXI wieku i w kraju leżącym samym środku Europy, moja żona, matka dwójki dzieci, a zarazem kobieta, która co miesiąc do kasy tego państwa oddaje TYSIĄCE CIĘŻKO ZAROBIONYCH ZŁOTYCH w różnych podatkach i opłatach, musiała w takich warunkach jak na załączonym obrazku czuwać przy swoim chorym 1,5 ROCZNYM SYNU wymagającym pilnego leczenia szpitalnego? Może mi Pan też powiedzieć, dlaczego mój 1,5 roczny syn wymagający konsultacji neurologicznej po przyjęciu na Oddział Pediatryczny w Jeleniej Górze (bo Neurologii Dziecięcej tu nie ma…) musiał czekać DOBĘ na badanie neurologa, bo prawdopodobnie JEDYNY aktywny neurolog dziecięcy w tym mieście, był w tym czasie zajęty obsługą dziecięcego SORu zorganizowanego prowizorycznie na TYM SAMYM ODDZIALE?? Może mi Pan też powiedzieć, dlaczego w mieście powiatowym, jakim jest Jelenia Góra, na Oddziale Pediatrycznym, w miejscu gdzie powinna być świetlica dla dzieci, obecnie znajduje się składowisko łóżek i maneli z przeniesionej tu prowizorycznie Izby Przyjęć, a dzieci leżące na tym oddziale tym samym zostały pozbawione ostatniego kawałka przestrzeni, który pozwalałby im choć na chwilę oderwać się od łóżka i oddać się wspólnej zabawie? Z resztą… nie za bardzo wskazane jest nawet, żeby opuszczały one swoje sale, bo osoby oczekujące pomocy w ramach funkcjonującego w tym samym miejscu SORu w każdej minucie przynoszą na Oddział tyle wirusów i bakterii, że prawdopodobnie starczyło by tego by powalić KONIA, a co dopiero chore małe dziecko…

Przez dwa dni spędzone w tym Szpitalu kierowana przez Pana tzw. „służba zdrowia” tak nas przeorała, że gdy w końcu przeniesiono nas do leżącego 100km dalej szpitala z oddziałem dziecięcym z prawdziwego zdarzenia, moja żona na widok uśmiechniętego personelu, kolorowej przestrzeni i nowych, dostosowanych do pobytu małych dzieci sal prawie się rozpłakała.

Pan i cała wasza ekipa rządząca lubicie się przechwalać jak to co rusz udaje się wam wdrażać kolejne „prorodzinne” programy. Tymczasem rzeczywistość w mniejszych miastach wygląda tak jak na załączonym obrazku. Czasem sobie myślę, że was polityków powinno się wsadzić w autobusy, rozwieźć po mniejszych miastach i kazać się tam położyć choć na 3 dni w szpitalu, żebyście mogli zrozumieć jaki BURDEL TAM MACIE!!! Tylko wcześniej trzeba by Wam zabrać komórki, żebyście przypadkiem nie próbowali dzwonić do swoich kolesi ordynatorów, którzy jak znam życie trzymają wam na oddziałach najlepsze miejsca…

Serdecznie NIE POZDRAWIAM!

Sytuację w jeleniogórskim szpitalu opisała także matka dziecka:

Mój mąż już napisał w tym temacie kilka słów, ale tu jeszcze ode mnie. Sprawa jest dla nas bardzo osobista, ale z drugiej strony tak wspólna i bolesna, że nie mogłam o tym nie napisać publicznie. Dziękujemy za wsparcie, które do nas spływa. Mały czuje się dobrze, przed nami cała diagnostyka, ale wszystko pod kontrolą.

"To my już pojedziemy. Pani się nie martwi, będzie dobrze" – rzuca na odchodne jeden z ratowników transportujących nas do wrocławskiego szpitala. 100km, godzina z hakiem, a ja czuję jakbym wylądowała na innej planecie. Po kilku minutach przychodzi do nas miła pani doktor i zbiera wywiad, kolejna prowadzi na pierwsze piętro, aż docieramy na dziecięcy oddział neurologiczny. Idę jak w transie próbując zapamiętać jak najwięcej informacji, jednak najbardziej skupiam się na tym by nie wybuchnąć płaczem.

Przestrzeń, empatia, uśmiech, spokój, gdy mijamy świetlicę dla dzieci odwracam się do męża i widzę, że oboje mamy łzy w oczach. Aha, i dostanę łóżko. Składane na dzień, odpłatne, ale wystarczy że cofnę się o parę godzin i mam ochotę uściskać panią z wdzięczności. Powtarzam sobie w głowie, w końcu nam ktoś pomoże.

Dwie doby wcześniej, w mojej ukochanej Jeleniej Górze, mieście powiatowym, którego upadku nie dostrzegałam, a może po prostu było mi to obojętne, było zupełnie inaczej.

Przychodnia, decyzja o leczeniu szpitalnym, SOR, stamtąd na górę, bo SOR dziecięcy zrobili tymczasowo w korytarzu. Tak, na korytarzu oddziału dziecięcego. Kolejka do jednej windy zawija się po korytarzu, więc idziemy schodami, nagle uderza nad smród papierosów. 6 piętro, oddział dziecięcy. To tu. Nie wiemy nic, pamiętam z tego dnia głównie to jak cholernie mocno musiałam trzymać mojego syna, żeby założyli mu wenflon. Wciskam się z karimatą między łożeczko a kaloryfer i tam spędzam poszarpaną noc. Kolejna doba obfituje w jeszcze większą niewiedzę i zirytowanie. Pytać nie wolno, trzeba czekać. Przytomny, więc nie pilne. Czuję się podle, nie mam siły się wychylać. Sąsiadka z łóżka obok też nie marudzi – "Nie chcę pogarszać sytuacji". Drugi dzień próbuję zabawiać półtoraroczne dziecko na przestrzeni między kolejnym łóżkiem a kaloryferem. Prowizoryczny kącik zabaw przekwalifikowano na magazyn, a na korytarz lepiej nie, bo tam SOR i cała paleta wirusów. W końcu zapada decyzja o przeniesieniu, bo w moim ukochanym mieście nie ma sprzętu i ludzi, by zrobić podstawowe badania neurologiczne. Jeszcze tylko jedna noc na karimacie.

Czułam wściekłość, bezradność, a na koniec po prostu ogromny smutek. Taki straszny smutek, który odbiera siły i wiarę w to, że będzie lepiej. Swój własny, innych rodziców śpiących pod łóżkami swoich chorych dzieci, ale i personelu, który czasem naprawdę chciał dobrze, ale system narzucił im na barki zbyt wiele.

Obecnie jesteśmy pod dobrą opieką, choć daleko od domu. Doceniamy to bardzo, jednak smutek nadal kłuje w sercu. Czy to są europejskie standardy? Czy cała ta prorodzinna polityka ma twarz matki śpiącej na szpitalnej podłodze?

Reklama