Pełne tłumaczenie listu byłej więźniarki UB ma Boleslawiec.org

Fragment listu po niemiecku
fot. istotne.pl Sprawa kazamatów obecnego Młodzieżowego Domu Kultury w Bolesławcu staje się coraz głośniejsza. Portal Boleslawiec.org otrzymał tłumaczenie i list Niemki, którą przez rok więziono w tym ponurym miejscu.
istotne.pl 0 historia, ub, zdzisław abramowicz, mdk bolesławiec

Reklama

We wtorek informowaliśmy, że w pobliżu Młodzieżowego Domu Kultury – gdzie podczas drugiej wojny światowej mieściła się kwatera gestapo, a zaraz po wojnie siedziba Urzędu Bezpieczeństwa – ekshumowano kolejne szczątki ludzkie. Sprawa budzi kontrowersje, dyskusje, polemiki. O jej wadze świadczyć może fakt, że interesują się nią nie tylko media lokalne czy regionalne, ale również ogólnopolskie.

We wtorkowym tekście napisaliśmy również, że dzięki szumowi medialnemu wokół ponurej tajemnicy podziemi bolesławieckiego domu kultury do naukowców z Instytutu Pamięci Narodowej i do Zdzisława Abramowicza dotarł list Niemki, która przez rok więziona była w siedzibie bolesławieckiego Urzędu Bezpieczeństwa. Dziś – jako pierwsi – prezentujemy tłumaczenie tego listu, które przygotowała Alicja Rykowska.

Pierwsza strona listu Niemki więzionej przez UB w latach czterdziestych XX wieku w BolesławcuPierwsza strona listu Niemki więzionej przez UB w latach czterdziestych XX wieku w Bolesławcufot. B.org
Kopia drugiej strony listuKopia drugiej strony listufot. B.org
Trzecia strona listu, aktualny adres domowy został zamazany przez redakcjęTrzecia strona listu, aktualny adres domowy został zamazany przez redakcjęfot. B.org

Tłumaczenie

Rok 1946 był dla mnie, wówczas 15-letniej osoby, rokiem pełnym grozy. Gdy w 1945 r. w maju wróciliśmy z ucieczki do naszego, zniszczonego przez wojnę Bolesławca, nasze cierpienie zaczęło się na dobre. Dzień i noc musieliśmy ukrywać się, ponieważ gwałty i rozboje były dozwolone dla rosyjskich żołnierzy. Myśleliśmy, że wojna się wreszcie skończyła, i mieliśmy nadzieję na spokój, ale tak nie było.

W roku 1946 doszło do następnego smutnego zdarzenia. Nasze osiedle „Sonnenland”, gdzie stał dom moich rodziców i gdzie spędziłam piękne dzieciństwo, zostało zajęte przez polskie i jugosłowiańskie rodziny. My – Niemcy musieliśmy wyprowadzić się z domu, a oni wprowadzili się. Staliśmy na ulicy otoczeni przez uzbrojoną milicję. Zostałam rozdzielona z moją mamą. Było źle. Zostałam odprowadzona na ulicę „Poststrasse” (dzisiaj ulica A. Mickiewicza - przyp. red.) do dużego domu. Tam byli już inni ludzie. Przesłuchiwano nas ciągle i bito. W tym czasie budowano na ulicy „Lutherstrasse” (dzisiaj ulica Grunwaldzka - przyp. red.), naprzeciwko naszej szkoły „Dorothenschule”, w dużej willi w piwnicy mnóstwo małych pomieszczeń. Tam też zostaliśmy doprowadzeni później z ulicy „Poststrasse” pod specjalnym nadzorem – jak jacyś przestępcy. To, co tam przeżyliśmy, nie da się opisać. Nie wystarczyłaby książka.

Ja byłam jeszcze z czterema innymi kobietami w bardzo małej celi. Tam panował ciągle mrok, ponieważ okna zostały zabite deskami. Leżałyśmy na kamiennej posadzce, a jako toaletę miałyśmy tylko blaszane wiaderko bez dekla. To zaś mogłyśmy opróżniać tylko raz w tygodniu. Na ogródku działkowym była duża dziura i tam wszystko było zakopywane. Nie miałyśmy siły, bo dziennie dostawałyśmy tylko chochlę zupy na wodzie, która często była przesolona, a do tego cienką kromkę chleba. Codziennie byłyśmy przesłuchiwane i poniżane. Chcieli nam wmówić, że należymy do tajnej organizacji, o której nic nie wiedziałyśmy. Chcieli nas po prostu zabić – takie było ich założenie. Ręce i twarz mogłyśmy myć raz w tygodniu zimną wodą.

Pewnego razu, nie wiem, jaki to był dzień, z celi zabrał mnie strażnik, a ja zaczęłam się trząść ze strachu. Nagle otworzył drzwi innej celi, a tam na pryczy leżał ksiądz. Myślałam, że nie żyje, ponieważ się nie poruszał. Po prawej i lewej stronie paliły się świece, a on miał złożone ręce. Musiałam zabrać ze sobą wiadro z celi. Nie wiem, co oni później zrobili z księdzem. Wielu ludzi umarło w tej piwnicy, a potem zostało wrzuconych do dziury, która później została zasypana. Niektórzy byli wyprowadzani z cel i juz do nich nie wracali, a my nie wiedziałyśmy, co się z nimi stało. Po roku bardzo się rozchorowałam, miałam tyfus – nie było żadnej pomocy.

Na szczęście odnalazłam moja mamę. Została przetransportowana do „Antonienhof” do pracy. Tam był bardzo dobry polski inspektor, który przez długi czas mieszkał w Austrii i nazywał się Silvester Lipski. Zdziwił się, kiedy mnie zobaczył. Wtedy dowiedziałam się, że oni wielu ludzi przetransportowali do przymusowej pracy, a inni musieli po prostu umrzeć.

Po tych wszystkich cierpieniach miałam szczęście po roku wyjść stamtąd. Jednocześnie powiedziano mi, że jeżeli powiem choćby jedno słowo publicznie o tej piwnicy, znowu tam trafię.

Mówię zawsze, że ciężko jest uwierzyć w to, co przeżyłam. Teraz mam 75 lat, a my jesteśmy ostatnim pokoleniem, które wie coś na ten temat.

Pomimo wszystko nasz piękny Bolesławiec pozostanie zawsze moją ojczyzną. Co roku jadę z moimi dziećmi na kilka dni do Bolesławca, bo mamy tam jeszcze pochodzących z Niemiec znajomych. Przed tą willą stoję tak kilka minut i wszystko mi się przypomina. W Bolesławcu dużo zmieniło się w ostatnich latach. Wyrosło już drugie pokolenie Polaków. To byłoby w skrócie wszystko.

Hildegard Moebius (Möbius)

(tłumaczenie Alicja Rykowska, informacja GA/ KG)

Reklama