Ucieczka od wolności

Obiektyw kamery
fot. istotne.pl Bolesławiecka telewizja lokalna skończyła 18 lat. Stworzona po pierwszych wolnych wyborach przez entuzjastów demokratycznej Polski, stała się dziś medium nadającym nieprzerwany spot reklamowy prezydenta miasta. Jak telewizyjny dzieciak stracił niewinność?
istotne.pl 0 azart-sat, telewizja

Reklama

Patrząc dziś na telewizję „Azart-Sat”, mamy nieprzyjemne wrażenie, że kolos stworzony, by budować demokratyczną społeczność, miał gliniane nogi. Ideały legły w gruzach i pozostał dziwny telewizjopodobny twór.

Dzisiejsza telewizja, zamiast społeczności, służy prezydentowi. Wystarczy, że go nieprzerwanie pokazuje. Nie wymaga się od niej, by robiła cokolwiek więcej.

„Azart-Sat” jest na prawie każdym publicznym wystąpieniu obecnie rządzącego polityka, Piotra Romana„Azart-Sat” jest na prawie każdym publicznym wystąpieniu obecnie rządzącego polityka, Piotra Romanafot. B.org

Lokalne medium (zawsze zależne od miasta) w 1998 roku stało się spółką prawa handlowego, której 40 procent udziałów ma do dziś Gmina Miejska, a 60 procent właściciel sieci kablowej Leszek Burchardt. Telewizja jest współwłasnością samorządu, któremu powinna przecież patrzeć na ręce. Jest też monopolistą. Żadna inna lokalna telewizja nie miała możliwości zaistnienia w kablówce Leszka Burchardta, mimo że była taka, co się starała.

Kiedy tworzono telewizję lokalną, nikt nie myślał, że kiedyś znów interes partii zdominuje interes państwa. Media miały być już zawsze wolne. Czy ktokolwiek z twórców samorządowej telewizji lokalnej pomyślał, że powołuje do życia medium, które, jak urząd, czynne będzie od poniedziałku do piątku?

Ta nasza młodość, ten szczęsny czas

To miała być telewizja dla obywateli. Lokalna, niezależna, jedna z pierwszych niepublicznych stacji telewizyjnych w Polsce. Stworzenie medium, które nie służyło systemowi komunistycznemu, musiało być przeżyciem ekstatycznym. Telewizję budowali ludzie oszołomieni wolnością.

Danuta Maślicka pierwsza zaproponowała zrealizowanie tego szalonego marzenia. W wydaniu specjalnym programu Obywatelskiego Komitetu Samorządowego przy Pośle (Janie Kisiliczyku) w Bolesławcu z 1990 roku pojawił się zapis: „Możliwe wydaje się nam zorganizowanie kablowo-satelitarnej telewizji”. Rok później udało się. Powstało niezależne medium, gdzie poruszano sprawy istotne dla społeczności.

Tworzyli ją zapaleńcy, jak Bohdan Pieliński, którego entuzjazm i pasja były zaraźliwe i wyzwalały energię w innych. To on wierzył najbardziej, że się uda. Prowadził pierwszy program na żywo „Studio otwarte”. Przez rok, wybrany drogą konkursu, szefował telewizji, potem sam zrezygnował z tej funkcji.

Z osób najważniejszych dla początków telewizji samorządowej należy wymienić Jana Samerdaka – kamerzystę pracującego do dziś, Andrzeja Stefańczyka (dziś TVN24), nieżyjącego już Andrzeja Czarcińskiego – elektryka i wielkiego społecznika, przez pewien czas też szefa telewizji, Janę Trawniczek i Jurka Piaseckiego, dziennikarzy i realizatorów programu kulturalnego, Stanisława Broniszewskiego – pasjonata społeczności lokalnej, chcącego ją budować i wzbogacać, prowadzącego autorski program, Zygmunta Brusiłę, pomysłodawcę cyklu historycznego, Andrzeja Gołębiowskiego, prowadzącego programy o wędkarstwie, Zbyszka Kacprzaka, złotą rączkę, Janusza Baranowskiego, zajmującego się sportem, Dariusza Wędzinę, również okresowo szefa telewizji lokalnej, oraz zawsze zakochanego w telewizji, zmarłego w 2008 roku kamerzystę Lucjana Soleńca.

– W Bolesławcu byli ludzie, którym na czymś zależało, którzy o czymś marzyli i próbowali te marzenia wcielać w życie. Być może to patos, ale nie da się inaczej pisać o tych pierwszych dniach – wspomina Danuta Maślicka.

Ludzie tworzący telewizję byli w większości pracownikami Bolesławieckiego Ośrodka Kultury. Telewizję robili społecznie. Kochano ich, krytykowano i potrzebowano. Maślicka podkreśla, że misją młodej telewizji niepublicznej było uświadomienie ludziom, że oni sami są ważni, że istnieje ktoś, kto chce ich wysłuchać. Założenia były bardzo wzniosłe. Pokazać w programach wzory do naśladowania i otwierać oczy na wspólne dobro, Bolesławiec, miasto w wolnej Polsce. Telewizja lokalna uczyła bolesławian demokracji, tak jak ją rozumieli jej twórcy. Demokracji takiej, o jaką walczyli.

Danuta Maślicka podkreśla dwie ważne sprawy. Po pierwsze to, że nie da się uniknąć mówienia o polityce i partii od początku istnienia telewizji. Pomysłodawcy byli bowiem członkami Unii Wolności. Po drugie, mimo pracy społecznej fundusze na działalność płynęły z magistratu. A trudniej jest skrytykować tego, od kogo materialnie się zależy.

W tamtych czasach, jak mówi Andrzej Stefańczyk, nikt nie czuł, że telewizja zostanie politycznie aż tak uzależniona. Ideą było wspomaganie demokratycznie wybranej władzy w wolnej Polsce. Mówienie dobrze o nowych inwestycjach, planach, projektach i politycznych decyzjach było jednoznaczne z informowaniem o nich. Jednym z celów telewizji lokalnej było wspieranie młodej władzy.

Rok 1998 – złote czasy telewizji

W 1998 roku Telewizja Samorządowa Bolesławiec przekształcona została w spółkę prawa handlowego, w której 60% udziałów objął Leszek Burchardt (właściciel telewizji kablowej), a 40% Gmina Miejska Bolesławiec. Prezesem spółki został Krzysztof Błażejczyk z Jeleniej Góry, człowiek Burchardta, a prezydentem miasta Józef Burniak. Po raz pierwszy pojawiły się wtedy opinie o próbach manipulacji w telewizji.

Po siedmioletniej działalności telewizja wypracowała sobie wiernego odbiorcę i niezwykle mocną pozycję wśród społeczności. To do lokalnego medium zwracali się zagubieni w demokracji obywatele, kiedy działo się według nich coś złego. Czy była to dziura w chodniku, czy nieuczciwy sprzedawca, nawykiem było, że należy zadzwonić po telewizję. „Azart-Sat” stała się dobrą wróżką dla jednych i złotą rybką spełniającą życzenia dla innych.

W miejskiej polityce działo się źle. Powróciły czasy czerwonych. Taka była powszechna opinia. Prezydent Józef Burniak mówi, że choć najgłupszą rzeczą jest etykietowanie ludzi, to ciągle jest to powszechna praktyka. Z łatką komunisty borykał się podczas całej swojej kadencji. Przeciwnicy polityczni uważali, że przejął telewizję lokalną i dyktował jej warunki. Jednak z jego wspomnień wynika, że ekipa telewizji była mu przeciwna. Wioletta Juchaniuk, jak opowiada Burniak, zwolniła się nawet, uważając, że cenzura ze strony miasta jest zbyt wielka.

Czy Burniak wpływał na „Azart-Sat”? A dlaczego miałby nie decydować, co pokaże telewizja, będąca własnością miasta? Dlaczego nie skorzystać z narzędzia idealnie przygotowanego do tego, by władzę wspierać? Jeżeli telewizja lokalna dotychczas robiła materiały o działaniach samorządu, to z jakiego powodu miałaby tego zaprzestać?

Najlepiej określił ten proces Andrzej Stefańczyk: – Kiedy wszyscy z władz mówili, że chcą telewizji niezależnej, to nie mieli świadomości, że naprawdę są zakładnikami własnej próżności i na wolnej telewizji im nie zależy.

Wybrani w wolnych wyborach radni przed kamerami telewizji pokazywali prawdziwe show, bo sesje transmitowano w całości. Jak wspomina Bernard Łętowski, nagrywane obrady trwały dłużej, były popisami oratorskimi radnych, niekoniecznie zaś trzymały się porządku sesji. Szansa zaistnienia przed kamerą, wykazania się przed widzem przekładała się na popularność, a co za tym idzie – na głosy w wyborach.

Józef Burniak dziś uważa, że popełnił błąd zgadzając się z koalicją, by obrad nie pokazywać w telewizji, ale z drugiej strony podkreśla, że było to ciche obcięcie kolejnego finansowania „Azart-Sat”, bo za emisję miasto płaciło dodatkowo. Kiedy zabrakło tego źródła pieniędzy, telewizja musiała szukać innych możliwości. Paradoksalnie wpływało to na wzrost jej niezależności.

Prezes Krzysztof Błażejczyk był tym, który miał telewizję skomercjalizować. Miał kontakty z ogólnopolskimi mediami, za jego czasów w Bolesławcu odbyły się wybory miss, a na święta urodzinowe „Azart-Sat” przyjeżdżali uczestnicy pierwszego Big Brothera. Na organizowane przez „Azart-Sat” imprezy przychodziło do kilku tysięcy osób. Był czas, że cieszyły się one większą popularnością niż ówczesne Święto Ceramiki.

To był czas, że telewizja kręciła wydarzenia, które opłacało się emitować z punktu widzenia komercyjnego (duża oglądalność). Nie były to ani spotkania z pisarzami, ani wernisaże. Prezes Błażejczyk gust miał pospolity.

„Azart-Sat” stała się przedmiotem pożądania i dla władzy, i dla drapieżnego kapitalizmu. Przez entuzjastów nie została wyposażona w żaden mechanizm obronny. Była zależna od miasta i polityków, którzy zaczynali zdejmować owcze skóry, oraz podległa gospodarce rynkowej, której reguł nikt nie znał. Nie mogła stać się ani profesjonalna i komercyjna, ani niezależna. A potem nadszedł czas na zmiany.

Rok 2002 – nie przyszliśmy na gotowe

W Bolesławieckim Expressie Wyborczym z 2002 roku, w całości sponsorowanym przez „Forum Samorządowe Ziemi Bolesławieckiej”, które popierało Piotra Romana, czytamy, że kadencja prezydenta Józefa Burniaka (1998 – 2002) to czas upadku i zniewolenia telewizji lokalnej.

„Forum” było autentycznie szerokim porozumieniem wielu środowisk i partii. Skupiło przedsiębiorców, radnych, osoby niezrzeszone oraz PO, PiS, RS, Akcję Katolicką, AWR, Wspólnoty Rodzin Bolesławieckich oraz NSZZ „S”. Nadchodziło wybawienie w postaci kompetentnego i doświadczonego kandydata, niezbrukanego komunistyczną przeszłością.

Przez całą kadencję prezydent Józef Burniak nie miał podłączonej telewizji kablowej do domu. Programy telewizji oglądali jego partyjni koledzy. Dzwonili do niego, kiedy uznali, że jakiś program nie jest poprawny. Zdarzało się wtedy, że prezydent wykonywał telefon do naczelnego Bernarda Łętowskiego i padały mocno niecenzuralne słowa.

Dzień po wyborach w 2002 roku Łętowski dowiedział się osobiście od nowego prezydenta Piotra Romana, że w „Azart-Sat” już nie pracuje. Zwolnionych wraz z nim zostało dwoje innych pracowników. Naczelnym został Bogdan Mazurkiewicz, kolega Romana z ambicjami dziennikarskimi. Potem kablówkę podciągnięto do domu nowego prezydenta.

Z artykułu „Telewizyjna hucpa”, wydrukowanego w wyborczej ulotce, dowiadujemy się, że Piotr Roman jako kontrkandydat miał poważne kłopoty z zaistnieniem w „Azart-Sat”. Roman tłumaczył wyborcom, dlaczego nie wziął udziału w debacie telewizyjnej. Oświadczył, że nie chciał swoją osobą uwiarygodniać tendencyjnej telewizji. Skarżył się, że podczas czterech lat urzędowania na stanowisku starosty, tylko jeden raz zaproszono go do udziału w programie, a materiały przygotowywane przez „Azart-Sat” „polegały głównie na manipulacji informacjami lub były blokowane i zniekształcane”. Za przykład podał konferencję prasową w szpitalu wojewódzkim: „[…] mimo że siedziałem tuż obok dyrektora i wypowiadałem się na temat sytuacji szpitala – moją osobę skrupulatnie wycięto”.

Jednak za czasów Burniaka spot wyborczy Piotra Romana, pokazujący złote klamki w ratuszu, został wyemitowany. Kiedy Józef Burniak w kolejnych wyborach chciał w „Azart-Sat” wyemitować swój płatny spot, okazało się, że jest to niemożliwe. – Pan Roman lepiej ode mnie rozumiał rolę mediów w kształtowaniu oblicza władzy – komentuje zajście Józef Burniak.

Piotr Roman w swym oświadczeniu wyborczym z 2002 roku pisał: „Jeśli TL Azart Sat miałaby charakter obiektywny, otwarty i rzeczywiście służyła wszystkim mieszkańcom Ziemi Bolesławieckiej, wówczas z pewnością wystąpiłbym przed jej kamerami”.

Rok 2008 – teraz sami swoi

Telewizja w Bolesławcu stała się bardziej familijna. Prezesem telewizji i jednocześnie redaktorem naczelnym została bowiem córka jednego z właścicieli. Radni miejscy, po naszej informacji na portalu o tej zmianie, spotkali się z rodziną Burchardtów (ojcem i córką), by zapytać o sprawy „Azart-Sat”. Dyskusja była jednak chaotyczna. Rajcy tak naprawdę nie wiedzieli, czego oczekiwać od tej dziwnej telewizji. Bo niby nasza, lokalna i miejska, ale w większości prywatna. Niby niezależna, ale pieniądze z miasta regularnie dostaje. W czasie tych dziwacznych rozmów o telewizji jedno jednak się potwierdziło. Mimo wielokrotnych deklaracji prezydenta Piotra Romana, że telewizja jest od niego niezależna, nowa prezes Alicja Burchardt z rozbrajającą szczerością przyznała, że to właśnie prezydent jest „oddelegowany” do kontaktu z telewizją i odpowiedzialny za nią.

Rajcy miejscy nie bardzo wiedzą, co zrobić z polityczno-niepolityczną „Azart-Sat”. Część radnych wciąż twardo stoi w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i widzi telewizję jako wspólne dobro, powołane do tworzenia lokalnej społeczności. Część chciałaby jednak, by miasto pozbyło się w ogóle udziałów, bo to nie wypada, żeby jedna władza finansowała drugą. Pozostali radni potulnie milczą, bo stan, jaki jest, im i władzy odpowiada.

Nogi kolosa jednak kruszeją. Dostęp do kablówki jest bowiem ograniczony, bo Leszek Burchardt nie położył sieci w całym mieście. Według aktualnych danych Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji bolesławiecka sieć kablowa ma 6 296 gniazdek na około 40 tysięcy mieszkańców. Zakładając że średnio w gospodarstwie domowym są trzy osoby, to telewizja nie dociera nawet do połowy mieszkańców. Ile osób tak naprawdę ogląda tę telewizję i czy jej programy cieszą się taką popularnością, jak kiedyś? Tego nie wiadomo.

Ukształtować wolność jest tak samo trudno, jak ją zdobyć

Tadeusz Mazowiecki w ostatnim wywiadzie z Jackiem Żakowskim mówi, że demokracja to wieczne naprawianie, to dynamiczny proces, a uczenie się siebie i Polski jest ciągle przed nami.

Telewizja lokalna, która miała bolesławian uczyć demokracji, jest dziś jałowa jak „Rozmowa tygodnia” w niej emitowana, gdzie jedyną ambicją prowadzącej jest wypowiedzenie kilku pytań, które sobie przygotowała, a odpowiedzi gościa wcale jej w tym nie przeszkadzają.

Osiemnaście lat temu powołano do życia amatorską i bardzo szczerą telewizję z ambicjami. Pełną patosu i ideałów z czasów przedmedialnych. Hamletyzująca samorządowa telewizja, jak szekspirowski bohater, pokonana została przez prozę życia, polityczne rozgrywki i gospodarkę rynkową.

Twórcy założyli fałszywie, że prawość i cnota, jako wartości nadrzędne, zastąpią profesjonalizm i umiejętność ustawienia się w politycznej grze. Myśleli, że obywatele, potrzebując wolnego medium, nie pozwolą, by stała mu się krzywda. Uznali, że demokracja to raz na zawsze dana rzecz.

Przemiany, jakie nastąpiły w Polsce przez dwadzieścia lat, zmieliły autorytety i wszelką cnotę. I to stało się z telewizją lokalną. Mamy dziś wydmuszkę telewizyjną. Z dobrym prezydentem pokazywanym w każdych wiadomościach oraz z korowodem emerytów i beztroskich przedszkolaków w tle. Niemającą nic wspólnego z zawodowstwem, ale będącą monopolistą na rynku. Nieodzwierciedlającą ani potrzeb mieszkańców, ani życia w mieście.

Ci, którzy o niej opowiadają, założyciele, autorzy wielu programów, podczas wywiadów z nami zapalają się, uśmiechając ciepło. To kawałek ich życia, wciąż nieobojętny. Nawet jak mają do telewizji stosunek niechętny, w trakcie opowiadania sami dochodzą do wniosku, że zaczynają mówić o niej dobrze. Bo jak inaczej ocenić coś, w co się tak wierzyło?

(informacja redakcja ii)

Reklama