Z pamiętnika dziecka wojny (2). Egzekucja

Logo gazety „Głos Bolesławca”
fot. Głos Bolesławca Wpis archiwalny – Głos Bolesławca.
istotne.pl 3977 bolesławiec

Reklama

Erich Koch podpisał w Białymstoku "humanitarny" wyrok: za pomoc udzielaną mchowi partyzanckiemu w Puszczy Białowieskiej rodzina mieszkająca w Skupowie zostaje skazana na bezterminowe roboty przymusowe w Prusach Wschodnich. Walcząca z Rosjanami III Rzesza musiała zwiększyć wojenny wysiłek, trzeba było kopać okopy na podbitych ziemiach, pracować w fabrykach zbrojeniowych, budować przyszłość wielkiego germańskiego imperium poprzez niewolniczą pracę milionów cudzoziemców, głównie Słowian. Nie miało znaczenia, że nie udowodniono winy, że skazańcy nic przyznali się do zbrodni oporu przeciw okupantowi. Oni byli po prostu wyjęci spod prawa. To ludzie-zwierzęta, zdolni jedynie do wyniszczających fizycznie robót, pozbawione psychiki ludzkie roboty. Zniewoleni, pogardzani, bezwolni i bezsilni.
Zapamiętałem długą, zdawać się mogło bezkresną podróż na północ i wschód w tzw. bydlęcych wagonach. To specjalny rodzaj środków transportu na kolei w czasie wojny, służący głównie do przemieszczania olbrzymich mas ludzkich, ale też i zwierząt czy innych "towarów". Drewniane wagony z hitlerowską symboliką, z małymi zakratowanymi lub zabezpieczonymi drutem kolczastym okienkami dla przewietrzenia i szerokimi drzwiami zasuwanymi od zewnątrz. Taka jeżdżąca po szynach wielka klatka w której tłoczyło się kilkanaście rodzin z dziećmi, odbywających parotygodniową podróż w nieznane. Bo targ niewolników zaczynał się na kilku stacjach docelowych, np. Tilsit czy inne. Tam przyszli właściciele bezpłatnej "siły roboczej" odbierali swój obiecany, zgodny z potrzebami "kontyngent", "żywy towar".
Wcześniej – wyznaczono termin wyjazdu i zakres podręcznego bagażu: tyle, ile można udźwignąć w ręku. Trzeba było wiązać w tobołki pościel i ciepłe ubrania, zabrać przede wszystkim suchary, parę łyżek i jakieś nietłukące się naczynia-kubki, talerze czy garnki. Typowo cygański ekwipunek: podręczny, lekki i trwały. Najważniejsze były chlebowe "suchary" – one pozwalały przeżyć, zaspokoić ssący trzewia głód... To prawdziwy eliksir życia chroniony jak najcenniejszy skarb. Dobrze wysuszone – prawic nic pleśniały, a polane wrzątkiem – pachniały świeżym wiejskim chlebem. Stawały się wówczas zawiesistą zupą, a po dodaniu do gęstej zawiesiny sacharyny smakowały jak deser. Poznałem wówczas smak zupy z lebiody i pokrzywy, zupy ziemniaczanej i kalarepowej, zawsze postnej, osolonej do smaku, stanowiącej główne danie obiadowego menu. Nie przez dzień czy miesiąc – tak jedliśmy całymi latami, bo przyszedł czas agonii nic tylko niewolników, ale całej III Rzeszy: od wschodu trwała kanonada dział, a nasi "właściciele" i "władcy" stawali się coraz mniej butni. To jednak nastąpiło znacznie później.
Jechaliśmy więc w ciasnych wagonach do Prus Wschodnich. Zimno, strasznie. Głód, strach i umieranie towarzyszyły nam bez końca. Także krzyki żandarmów, kontrole, przekleństwa bicie bez powodu, sadystyczne znęcanie się zwłaszcza nad mężczyznami. Codzienna groza wojny. Długie niepotrzebne postoje na małych stacyjkach, wrzaski: Raus! – i wypędzanie nas z wagonów, brutalny przegląd bagaży, zezwolenie na picie wody ze stacyjnych pomp, znów upychanie podróżnych w zamykanych z hukiem wagonach i oczekiwanie na gwizd lokomotywy i dalszą jazdę, zwykle w nocy. Za torami laski sosnowe, mokradła, czerwone dachy mijanych wiosek, orne pola i znów to samo -jak w kalejdoskopie. Małe dzieci płakały, gorączkowały, wymiotowały, chorowały. Także umierały w zaduchu, w zimnie słotnej jesieni, w ziąbie nocnych przymrozków. Ludzie byli brudni i zawszeni, wynędzniali i zrozpaczeni Dla wielu ta dziwna i długa jazda oznaczała ostatnią podroż życia. Nic zaglądał tu lekarz, ani pielęgniarka. Smród odchodów zatykał oddech. – Bydło! – pogardliwie zatykali nosy żołnierze konwojujący transport, kiedy otwierali drzwi wagonów na postojach.
Gorączkowaliśmy z bratem, dusił nas kaszel, maligna stawała się prawdziwym dobrodziejstwem. Wychudzone twarze rodziców zaglądających w oczy i kładących dłonie na czole stały się codziennym rytuałem: tak mierzyli spadki i wzrost temperatury. Nam było wszystko jedno: subtelna pieszczota matczynej dłoni ścierała krople potu, na krótko chłodziła rozpalone czoło, dawała poczucie bezpieczeństwa. Potem trwaliśmy w męczącym półśnie. Śmierć? Tego pojęcia jeszcze nie przyswoiliśmy do końca. Agonia trwała, dogorywaliśmy przy bezsilności i bezradności rodziców, przy ich rozpaczy i cierpieniu.
Ale to jeszcze nie kres bolesnych doświadczeń, bo przecież mieliśmy przez oprawców zapisane długie umieranie, zaprogramowaną śmierć na raty, Dojechaliśmy do ostatniego etapu i kresu podróży. Na stacyjnym peronie odebrał nas pełnomocnik bauera Dawida Penschucka i zawiózł do rodowego majątku w Schomingen (kreis Elschniderung). To miejsce wydało się rajem na ziemi: przyzwoite baraki podzielone na rodzinne sektory -jednoizbowe "mieszkania" z wbudowaną kuchnią stanowiły prawdziwy luksus w zestawieniu z warunkami wyniszczającej zdrowie podróży. "Dobry Niemiec" zafundował też kilkunastu naszym rodzinom wspólną kolację: zimne ziemniaki obrane Z łupin polane jakimś sosem ze śmietany czy zsiadłego mleka zmieszanego z solą, których smak utkwił mi w pamięci na ponad pół wieku i trwa do dzisiaj: mogę go precyzyjnie odtworzyć, choć takiej kompozycji kulinarnej nic potrafiłbym zbudować... Pierwsza kolacja po wielu tygodniach jazdy i smakowanie sucharów z wodą – to przeżycie wyjątkowej rangi... Byliśmy głodni, brudni, zawszeni, schorowani, u kresu fizycznej wytrzymałości. Takimi nas przywitała znienawidzona ziemia niemiecka, która zabrała później swój łup w postaci życia brata i ojca.
Ale teraz zaczął się etos pracy, dorosłych i dzieci. Niemiecki bauer nic pozwalał na luksus odpoczynku, a organizował działania z zegarmistrzowską precyzją – od świtu do nocy, na całym obszarze ziemskiego majątku. Mnie przypadło w udziale pasanie koni, pomoc w warzywniku, gromadzenie chrustu w lesie i pomoc starszym parobkom w ładowaniu i wożeniu drewna. Ludzki pan tylko raz złapał mnie na nieróbstwie, kiedy skryty w wysokiej trawie leżałem na plecach wpatrzony w chmurzące się niebo. Podszedł bezszelestnie i dopiero piekący ból brzucha stał się zapowiedzią nieszczęścia. Ciosy bambusowej laski były bolesne i celne, a bicie przypominało straszliwy rytuał: metodycznie, miejsce przy miejscu, bez cienia litości i współczucia. Zakrywałem twarz dłońmi, chroniłem głowę łokciami, usiłowałem zerwać się na nogi – wszystko na próżno. Piekło, bolało nieludzko, płakałem, krzyczałem, wołałem ratunku – bez skutku. Z rozbitego łokcia krew kapała na twarz, wsiąkała w łąkę, krwawiły plecy, egzekucja trwała i trwała. Czerwone i czarne koła przed oczami, szum w uszach i wszystko pokrywa ciemność. Jeśli tak wygląda śmierć – to ją przeżyłem w dzieciństwie. Skatowanego do nieprzytomności znaleźli mnie wieczorem wracający z pracy w polu robotnicy. Obudziłem się na pryczy drewnianego barakowego łóżka. Posiniaczonym i pokrwawionym ciałem wyczuwałem każde źdźbło trawy w materacu. Wszystko puchło, bolało, czerniało, uwierało, kłuło. Gorączkowałem przez kilka tygodni. Potem znów stanąłem na nogach...
Co jeszcze zapamiętałem z tej egzekucji? Konie rzeczywiście narobiły szkód w zbożu. Syn bauera zginął pod Stalingradem, więc szukał swego rachunku krzywd(?). To jedyny przypadek, kiedy Niemiec twardą laską wypisywał na mojej skórze dekalog obowiązków (praw?) dziecka-niewolnika. Miałem 9 lat i zapamiętałem tę naukę na całe życie. Skutki? Jako 17-latek utraciłem 65 procent sprawności fizycznej, dołączyła dyskopatia. Zmasakrowane ciało obroniło się przed śmiercią, skutki celnych,wyrachowanych ciosów laski okazały się tragiczne dla kośćca i systemu nawowego. Tę świadomość mam dzisiaj, tę wiedzę zdobyłem w opisach eksterminacji polskiej ludności i jej skutkach, w opiniach medycznych autorytetów. Dlaczego musiałem cierpieć, za co cierpieliśmy wszyscy? Czy taką krzywdę można "wyrównać", otrzeć łzy i ból pieniędzmi, markami RFN?
Inną "pamiątką" po robotach przymusowych pozostały odmrożone uszy w czasie mroźnych zim w Prutach Wschodnich, których nie dało się wyleczyć mimo upływu czasu. Siarczyste mrozy i niedostatki garderoby dziesiątkowały łudzi słabych: trudno zliczyć drewniane krzyże na kopcach ziemi, które po miesiącach stawały się anonimowymi mogiłami, najczęściej zmarłych dzieci. Takie było prawo dnia na obcej, wrogiej ziemi, taki wymiar hańby i zbrodni ludobójstwa. O tym wielu zapomniało lub nie chce pamiętać. A przecież stanowi to tragiczne ostrzeżenie przed zbiorową nienawiścią i narodowym szowinizmem.
W tej 4-letnicj dziecięcej martyrologii nie brakowało chwil jasnych, wspomnień ciepłych, wydarzeń pamiętnych, jak w każdym życiu. Kiedy któregoś dnia dużym wiadrem nabierałem z zarośniętego trzciną kanału wody dla pojenia koni – zagarnąłem całą ławicę złoto-czerwonych karasi Cóż to była za uczta w domu,jak bardzo smakowały nam ryby, których mogliśmy najeść się pierwszy raz do syta.. Drugiego dnia w tym samym miejscu złapałem już tylko kilka rybek, kolejnego – wcale: wodna spiżarnia wyschła... Ale nauczyłem się polować na nieruchomo stojące w wodzie szczupaki: wystarczyło delikatnie zamulić otoczenie i ryba stawała się łatwym łupem. Z biegiem czasu uszczuplaliśmy warzywnik bauera o ogórki, marchew, groch, kalarepę i inne warzywa. To stanowiło odruch i warunek przeżycia: kartkowe przydziały chleba, buraczanej marmolady czy sacharyny po prostu nic wystarczały. Zbieraliśmy grzyby, czasem znaleźliśmy parę garści jagód i jakoś egzystowaliśmy. Zawsze głodni – przez długie 4 lata

Reklama