Opowieści Pana Mieczysława. Wspomnienia o przyjacielu

Logo gazety „Głos Bolesławca”
fot. Głos Bolesławca Wpis archiwalny – Głos Bolesławca.
istotne.pl 3977 bolesławiec

Reklama

29 sierpnia br. minęła dziewią-ta rocznica śmierci wielkiego, bo lesławieckiego turysty i przyrodoznawcy LEONA PIĄTKOWSKIEGO.
W poprzednim numerze "Gło-su Bolesławca", wspaniały "złotousty" artysta słowa (PS) umieścił balsamiczną laurkę o Leonie.
Ja, jako przyjaciel z turystycznych (i nie tylko) szlaków chciałbym nieco odbrązowić tę postać, a wspomnieniom moim nadać bardziej żywy charakter. Nie ulega wątpliwości, że Leon "Lojsi" był człowiekiem wszechstronnym, bo malować i rzeźbić potrafił, będąc urzędnikiem.
Śmiertelnie jednak zarażony bakcylem turystycznym i tym, co turystyka za sobą niesie, wytyczał szlaki turystyczne z myślą o młodzieży, sprytnie "doczepiając" je do szlaków ogólnopolskich. W czasie swoich wędrówek nie zaliczał przysłowiowych kilometrów, ale obserwując teren katalogował każdą ciekawostkę przyrodniczą. Wszystkie wolne chwile wykorzystywał na eskapady turystyczne. Niełatwe życie miała jego żona Dioniza, pieszczotliwie nazywana "Dyzią". Nie dosyć, że męża w domu jak na lekarstwo, to jeszcze ukochani synowie Zenek i Leszek uparli się w teren za ojcem pociągnąć. Z jego inicjatywy powstała w Bolesławcu elitarna, w pewnym sensie grupa turystyczna "PIKONAKA". Można tę nazwę rozszyfrować przy odrobinie zna jomości dyscyplin, jakie turyści uprawiają: PI - piesza, KO - kolarska, NA - narciarska, KA - kajakowa. Miałem szczęście do tej właśnie grupy należeć. Spenetrowaliśmy już obszar południowo-wschodniej części Dolnego Śląska, ale nie znaliśmy obszarów północno-zachodnich, zawierających wspaniałe bory bolesławiecko-zgorzeleckie. Do roku 1956 tego typu przedsięwzięcia były nie do pomyślenia. Pas strefy przygranicznej, na który obowiązywały ścisłe przepustki i gdzie WOP już w Węglińcu za brak takowych wsadzał do "pudła", aż do wyjaśnienia, uniemożliwiał turystom poznawanie tych obszarów. Ziemie, które "na zawsze powróciły do Macierzy" były w tych czasach dla nas niedostępne. Ten stan został zmieniony za kadencji W. Gomułki.
Sądząc, że sytuacja już się ustabilizowała 2 lutego 1964 r. "PIKONAKA" w składzie: L. i Z. Piątkowscy, Łukawski, Salwerowicz, Tatarek i ja M. Żołądź wyrruszyła odszukać legendarne "wilcze doły", które miały być gdzieś tam, w Puszczy Bolesławiecko-Zgorzeleckiej, niedaleko Węglińca. Wyposażeni w lornetki, busole i oczywiście żywność, dotarliśmy do Węglińca. Z dworca kolejowego, przecinając tory, poszliśmy w las. Bagniste tereny pokryte lodem i niewielką warstewką wody były idealne do marszruty. Grupa nasza już na dworcu wzbudziła zainteresowanie kolejarzy. "Lojsi" ten fakt skwitował słowami "idioci, prawdziwych turystów nie widzieli".
Po wielu trudach dotarliśmy wreszcie do wymarzonego celu. Podziwiając niezwykle rzadko spotykane okazy flory, a często i fauny, zapomnieliśmy o bożym świecie. Owe "wilcze doły" to nic innego jak bagniste dzikie stawy, położone wśród wspaniałych lasów, gdzie w podszyciu omszałych brodatych świerków występują unikatowe rośliny (ziele molne, paprocie, widłaki, ostnica włosowata, turzyca, turówka i wiele innych).
Nie obeszło się bez przygód. Nadtopiony lód, na terenach bagnistych tworzy dla nieuważnych nieprzyjemne pułapki w postaci nieoczekiwanych kąpieli, z której - niestety - kilku z nas skorzystało. Co to jednak jest w porównaniu z tym, co mieliśmy szczęście doświadczyć obcując z "matką naturą". Po zjedzeniu obfitego obiadu, przy symbolicznym ognisku przyrzekliśmy sobie wrócić tu latem. Miesiąc luty ma jednak swoje prawa: dzień jest za krótki. Zdecydowaliśmy się na powrót. Według naszych obliczeń (mapa. azymut) najbliższa trasa wiodła do Starego Węglińca, a następnie wzdłuż torów do Węglińca. Tu czekała nas przykra niespodzianka.
Przy przejściu przez tory kolejowe oczekiwała na nas uzbrojona po zęby grupa ORMO-wców, Milicji, SOK-istów, Wojska, a nawet harcerzy. Każdy z nas miał inną wersję na temat takiego spotkania (wojna, manewry, poszukiwania). Nikt jednak nie pomyślał, że to właśnie my jesteśmy przyczyną takiej akcji. Okazało się, że jeden z gorliwych kolejarzy, gdy zobaczył obładowanych plecakami i innym sprzętem ludzi, powiadomił odpowiednie "organa".
I zaczęło się. Zaalarmowany cały aparat bezpieczeństwa rozpoczął poszukiwania szpiegów -partyzantów. Zawiadomiono posterunki graniczne, ściągnięto siły porządkowe w celu "przecze-sywania" lasów. Otoczono nas ścisłym szpalerem uzbrojonych stróży porządku i prawa. "Maszerować środkiem drogi", "Odechce się wam, wasza mać turystyki" - pouczali konwojujący. Kłopot w tym, że "środkiem drogi" zalegały kałuże świeżego roztopu. W tej sytuacji jedynie "Lojsi" i Łukawski zachowali zimną krew. Mnie zawiodły nerwy, co tylko bardziej skomplikowało sytuację.
Na posterunku SOK-u w Węglińcu, rozpoczęło się długie mozolne przesłuchanie. Kiedy w końcu nie dopatrzono się w naszym działaniu przestępstwa, pozwolono nam, po odpowiednim pouczęniu, jechać do Bolesławca. Powrót był dla nas wyśmienitą zabawą. Na dworcu, już w Bolesławcu Lojsi udzielił nam wszystkim turystycznego błogosławieństwa słowami "Do zobaczenia na szlaku".
MIECZYSŁAW
P.S.: Szkoda, że po wielu latach, gdy wybrałem się na te tereny z pierworodną wnuczką, Agnieszką, zamiast tych podziwianych przez nas w 64 r. wspaniałości natury, spotkałem cuchnące bagniska i wypalone lasy – efekty naszej wspaniałej cywilizacji.

Reklama