Z pamiętnika dziecka wojny (4). Smierć – wyzwolenie – oczekiwanie

Logo gazety „Głos Bolesławca”
fot. Głos Bolesławca Wpis archiwalny – Głos Bolesławca.
istotne.pl 3977 bolesławiec

Reklama

Straszliwe warunki sanitarne uniemożliwiają jakąkolwiek pomoc umierającym i rekonwalescencję, nic ma żadnych lekarstw, pielęgniarek, pomocy medycznej. Przeładowują nas na furmanki i wciąż gnają na zachód. Po co, dlaczego? Zimno, mrozy, słychać odgłosy bombardowań. Nocujemy w opustoszałych wsiach niemieckiego Pomorza. Nikt nie ma już sucharów, dostępu do żywności. Starsi chłopcy wygrzebują na polach spod śniegu zmarznięte ziemniaki, w piwnicach poniemieckich domów pozostało trochę jakichś owocowych galaretek i dżemów swojej roboty, mamy więc wreszcie dostęp do słodyczy. Do czasu: część domów zaminowali saperzy, na linkach zwisają granaty, dwoje rodzeństwa wybuch rozniósł po prostu na strzępy.
Napotykamy pierwsze ślady po bombardowaniach, ruiny spalonych domów, chociaż są to tereny położone w głębi Niemiec, na Pomorzu Zachodnim. Zbliża się nieuchronny kres wędrówki: płoną całe kwartały lasów, miasteczka, pojedyncze domy w polu. Tablica informuje o Kamieniu Pomorskim (Kamin) i Szczecinie w odległości kilkudziesięciu kilometrów, ale zdezorientowani niemieccy konwojenci zamykają nas w miejscowości Sztutowo w opustoszałym i częściowo zdemolowanym na piętrach pałacu. Wszędzie widać ślady panicznej ucieczki właścicieli, pełno papierów, śmieci, pierza i połamanych mebli. Żandarmi mówią między sobą o rosyjskich "kotłach" (okrążeniu), szybkich "tankach" (czołgach) i salwach "katiusz" (samochodowe wyrzutnie rakietowe). Szykują nam jeszcze jedną niespodziankę, o której nic wiemy: zaminowują cały pałac, przygotowują zbiorową mogiłę dla zakwaterowanych tu 12 rodzin przesiedleńców transportowanych tu z Prus Wschodnich po wysadzeniu budowli. Nikomu nic wolno wychodzić z gmachu, można za to palić ogień w kominku i podsycać go rozsypanymi po wszystkich salach papierami, gazetami, materacami, połamanymi meblami... Wyczuwa się napięcie, groza wisi w powietrzu, strach dławi gardło. Leżymy na wypchanych słomą siennikach (skąd je wzięli rodzice!), przy mnie dogorywa ciężko chory, rozpalony gorączką młodszy brat. Cicho, bez skargi, bez jęku, odszedł w nocy, kiedy spałem. Rodzice uprosili u żandarmów prawo do pochówku w zmarzniętej ziemi, owiniętego w prześcieradło, pod jakimś parkowym drzewem. Nigdy nic widziałem tego miejsca. Pamiętam tylko łzy, gorzki i bezradny plącz, cale morze łez.
Przed pałacową aleją wmarzty w lód opadłe z drzew włoskie orzechy. Wygrzebywałem je patykami i ostrymi odłamkami kamieni. Wcześniej nic znałem ich smaku. Byliśmy wszyscy przeraźliwie głodni i wychudzeni. Żywe szkielety. Z drugiej strony ulicy niemieccy żandarmi przygotowywali detonację min i ewakuację posterunku, który zajmowali. Nic zdążyli. Szosą przemknął ubrany w kożuch motocyklista. Z pojemnika przyczepy wylewał się jakiś płyn. Teraz scena jak z filmu: wysoko bucha ściana płomieni, pali się jezdnia. Niemal równocześnie w okna posterunku trafiają granaty rzucone przez kłusujących na koniach rosyjskich zwiadowców (tzw. rozwietka). Potem jeszcze seria wystrzałów z broni automatycznej i brzęcząca w uszach cisza. Siedzieliśmy prawie bez ruchu, bojąc się wychylić na zewnątrz budynku. Słyszymy rosyjską mowę i nawoływania: "Niemcy – poddajcie się! Hande hochl Ruki w wierch!; Ręce do giry!".I zaraz odzew: "Nie strzelajcie, my swojacy, Niemców ta nie ma !"
W drzwiach ukazała się "pepesza" i głowa żołnierza w baraniej czapie z nausznikami. – "Ja krasnoarmiejec – przedstawił się trochę dziwacznie – a wy kto ?" I to już była wolność, jej pierwszy dzień. Wolność, której nic doczekał brat. Wolność, za którą zapłacił jeszcze żołnierską śmiercią ojciec. Wolność przyszła zimą 1945 roku na polskim dziś Pomorzu, niedaleko Kamienia.
To jeszcze nic koniec wojennej odysei. Słowiańska dusza wyzwolicieli kazała im podzielić się z nami kronikami żołnierskiego chleba, sławną konserwą "świninaja tuszonka" i domowym przysmakiem z rodzinnych stron – smażonymi w plasterkach ziemniakami ze słoniną na ogromnej patelni. Potrawa pyszna, po dziś moje ulubione danie. Tyle, że tego zimowego wieczoru wygłodzony żołądek zareagował na smakołyk totalnym buntem. Przeżyłem z trudem, chorowałem wiele tygodni. Wracając na rodzinne Podlasie przeżywałem jeszcze ucieczkę przed cofającym się frontem, artyleryjskie ostrzały, bombardowania i pożary. Przeżyłem jeszcze wcielenie ojca do wojska, przymusowe i bezpardonowe, potwierdzone "sprawką" -pokwitowaniem podpisanym przez kapitana Majboroda. Płakał odchodząc na front, miał dopiero 40 lat życia. Napisał dwa listy spod Berlina, przysłane w trójkątnych kopertach poczty polowej z pieczątką "Prowierono cenzuroj". Przez długie lata czekaliśmy na powrót ojca z wojny, każde pukanie do drzwi było zwiastunem nadziei. W listach wspominał o ciężkich bojach, o piekle na ziemi -fruwającym żelastwie i ogniu. Nic miał szans na przeżycie tego piekła, gdzieś poległ jako nieznany polski żołnierz w obcej armii. Nic wrócił i nie znam do dziś końców jego losu.
Jako 10-latek pożegnałem dzieciństwo, które miało gorzki smak i tragiczny wymiar. Dopiero teraz rozpocząłem naukę w szkole, trafiając od razu do trzeciej klasy. Do dziś pamiętam wspaniałych nauczycieli, równic okrutnie doświadczonych przez wojnę: panie Poniecką i Andrzejewską, p. Kozickiego i innych. Jak myśmy nienawidzili Niemców, upierając się wbrew logice, że "Hitler" trzeba pisać małą literą... I pisaliśmy solidarnie. Ale to juz. inny temat do opowieści.
...Jak zadra tkwi w podświadomości pamięć o grozie wojny, syndrom wojny został zakodowany w biografii całego mojego pokolenia. Zawsze będzie powracać pytanie, dlaczego ludzie ludziom zgotowali tak straszliwy los?

Reklama