Wyjazd na UTMB odbył się w strefie komfortu. Jakby czekało się na ten urlop wieki. Droga i widoki zapierające dech to rekompensata 14 h siedzenia na czterech literach za kółkiem. Ostre szczyty z jęzorami lodowców nie pozostawiały cienia wątpliwości, po co tu przyjechałem.
Start w UTMB to bieg na 170 km i 10 km przewyższeń. To najtrudniejszy bieg w Europie, dookoła szczytu Mont Blanc wznoszącego się na 4805 m n.p.m. Do tego biegu nie można od tak się zapisać. W ciągu dwóch lat trzeba zebrać wystarczającą ilość punktów, które można uzyskać na biegach 100, 150 i więcej km. Im dłuższy i bardziej ekstremalny bieg, tym więcej pkt. Po wstępnej weryfikacji czeka Cię jeszcze losowanie, które okazało się dla mnie loterią życia. Spośród 12 tys. biegaczy jest tylko 2500 miejsc. Wyniki są tuż przed Bożym Narodzeniem, więc można postarać się o prezent z najwyższej półki.
Do rzeczy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, moje oczy nie potrafiły okiełznać, że prawdziwe góry dopiero się zaczynają. Dookoła biegacze, kolarze, ludzie wspinający się po skałkach, dzieci bawiące się w parku linowym, jednym słowem, bajka. Choć moje myśli i stres szybko sprowadzały mnie, po co tutaj jestem, przez chwilę mogłem czuć się biegaczem tworzącym europejską stolicę biegów górskich.
Treningi przebiegały według planów: dużo spokojnego wybiegania po górach z małymi akcentami. Dużo regeneracji i odmawiania sobie czegokolwiek ze strachu, że zapłaci się dolegliwościami w czasie zawodów. Zatem tylko sprawdzone napoje i jedzenie, które sam sobie przygotowywałem, a raczej moja żona.
Czas do startu płynął bardzo szybko i tak oto w piątek 28 sierpnia stanąłem na starcie najbardziej prestiżowego biegu dookoła Mont Blanc, a wraz ze mną 2 500 biegaczy z całego świata. Wydaje mi się, że największy procent biegaczy z zagranicy stanowili Azjaci. Mają również bardzo podobny swój bieg dookoła Fudżi i podejrzewam, że chcą mieć w swoim CV 2 imprezy na 2 kontynentach o podobnej treści. Kto im zabroni – marzenia są po to, by je realizować.
W głośnikach rozległa się pieśń Vangelisa „Conquest of Paradise”, w czasie której nastała cisza wśród zawodników, a gdzieniegdzie było widać kręcące się w oczach żon i osób towarzyszących łzy. Całe szczęście miałem okulary przeciwsłoneczne, więc udało się co nieco ukryć. Ciarki na rękach, plecach i galaretowate nogi chciały pozostać w tym błogim stanie.
Sam początek biegu nie był dla mnie wymarzony. Od stresu i kilkudniowych myśli o strategii biegu przed startem pojawił się duży ból głowy. Rozmyślałem, czy zażyć witaminę „I” – ibuprom, ale stwierdziłem, że ból po kilku godzinach, kiedy już całe napięcie ze mnie zejdzie, powinien ustąpić. Nie dał o sobie zapomnieć do 20 km. Potem pomógł podbieg ciągnący się przez kolejnych 28 km. Podbieg, który zaczynał się niewinnie, ale ostatnie 10 km błagaliśmy o załamanie pogody i skrócenie dystansu zawodów.
Podbieg ciągnął się w nieskończoność. Bieg w nocy ma to do siebie, że kiedy biegniesz z czołówką i patrzysz w przód, widzisz rzekę lampionów ciągnącą się na sam szczyt, a kiedy odwracasz głowę, widzisz to samo: ciągnącą się i ginącą za kolejną górą. Kiedy docieraliśmy do kolejnego punktu żywieniowego, słychać było już na zbiegu: głośne brawa, muzykę, kibicowanie. Dla mieszkańców to święto i promocja swojego regionu. Na punktach było prawie wszystko. Izotoniki, batony, sery francuskie, wędliny, pieczywo, ciastka, krakersy, sól i nareszcie oryginalna Coca-Cola i Pepsi, a nie jak to bywa u nas, podróba (bo najtaniej i trzeba dużo zarobić na biegu). Było tak dobrze, że nie chciało się opuszczać punktów i wychodzić ponownie na trasę. Tak mijała nam pierwsza noc biegu. Ciepło ok. 15 st. i pełnia Księżyca. Poranek zaczęliśmy od bardzo stromego i kamienistego podejścia i po części zbiegu.
Ciężko, aby nadrabiać i zacząć wyprzedzać. W bardzo podobnych warunkach dotarłem do 77 km Courmayeur we Włoszech. Ta część Alp jest naprawdę niebezpieczna. Dużo urwisk i pionowych kilkusetmetrowych ścian w dół. Courmayeur to punkt, na którym znajdowały się przepaki, czyli rzeczy, które można było oddać na starcie, aby przebrać się w coś suchego, ewentualnie odświeżyć, przespać itp. Wiedziałem, że im mniej czasu będę spędzał na punktach, więcej czasu będę miał na pokonywanie niekończących się wzniesień.
Czas mijał, a ja nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym myślałem. Totalny reset. Właśnie to jest piękne w ultra. Szkoda czasu na muzykę w uszach. Lepiej obcować z naturą i poczuć się przez chwilę dzikim. Ludzie spali w różnych miejscach, pod drzewem, na skałach, pomiędzy głazami, w rowach. Przy takim zmęczeniu i 1,5 doby biegu nic Ci już nie przeszkadza. Na wszystko pozostajesz obojętny. Mnie niosła moja mapa-ściąga.
Po 77 km mogłem spoglądać już na jej drugą stronę i motywować się, że gdy dobiegnę na jej koniec, to oznaczać będzie jedno – ukończenie biegu. Po długim dniu i strasznie trudnym terenie zaczęły odzywać się stopy. Nie odciski, nie paznokcie, lecz raczej drętwienie paluchów i brak ich czucia. Nigdy tak nie miałem, to pewnie za sprawą ostrych kamieni i ciągle zadartych palców na kamieniach do góry. Zbliżała się druga noc, która nie napawała mnie optymizmem. Mój najdłuższy bieg trwał zaledwie 24 h, a tutaj rozpoczynała się 28 h. Jestem w Szwajcarii to strasznie strome, ale piaszczyste szlaki. Słychać tylko dzwony zawieszone na szyjach krów pasających się na szlakach.
Zasypiam w biegu. Czuję, jak szlak ucieka mi spod nóg, bo ocieram kolanami o skały na poboczach. Liczę, analizuję, czy zdążę ukończyć bieg w 46 h i dostać oficjalną kamizelkę finishera. Po tym czasie mogę dostać tylko uścisk organizatora za ukończenie biegu. Raczej nie była to dla mnie satysfakcja, choć sądząc po wyrazach twarzy niektórych uczestników, byłby to zaszczyt.
Ostatnie 3 wzniesienia były kartą przetargową dla organizmu, aby wydobyć odrobinę więcej mocy. Aby zmieścić się w limicie, musiałem dać z siebie wszystko. Na trzecim od końca wzniesieniu musiałem ocenić realną szansę zmieszczenia się w limicie. Podbieg wyglądał tak jak m.in. Wodospad Szklarki i w nim trzeba było lecieć 7 km do góry.
W tym momencie UTMB wydał mi się śmieszny. Co może nas rajcować w takich biegach? To rzeźnia, a nie bieg. Ustawili specjalnie taką trasę, aby nas zarzygać i pokazać, jakie jesteśmy pionki. Tylko że głowa w biegach ultra dzieli trasę na kawałki. Dosłownie nie połykasz całego dystansu, tylko metr po metrze, kilometr po kilometrze, bo wiesz, że za kilka godzin kryzys przejdzie, będzie lepiej. I to tylko kwestia chwili albo i nocy.
12 h zapasu i tylko 2 szczyty. Myślę sobie – no to jestem w domu. Kiedy wybiegłem z punktu kontrolnego, na którym wyrywkowo sprawdzili zawartość mojego plecaka i rzeczy obowiązkowych przed wzniesieniem, głowa poleciała do góry, na wspinaczkę, a nogi stanęły, jakby ktoś mi je wmurował w skały. Pierwszy raz miałem stan, w którym ciało było tak bezwiedne. Usiadłem na moment, szybka analiza, jeszcze szybsze 2 żele energetyczne, banan i kilka plastrów pomarańczy i moje ciało skłoniło się do dreptania i pokonywania szlaku. Wiedziałem, że Francuzi łatwo biegu nie oddadzą i to nie będą łatwe podejścia. Miałem rację, to były 2 najgorsze podejścia i zbiegi w moim życiu. Pogoda, niestety, nie była po naszej stronie, na górze 38-42 stopnie odcinały jakiekolwiek pozytywne myśli. Ostatnie wzniesienie.
To była niekończąca się podróż. 2 h wspinaczki po rozrzuconych głazach. Kiedy po tym czasie zobaczyłem wypłaszczenie, banan na mojej buzi przybierał niewiarygodne rozmiary. Trwało to, niestety, krótko, bo za zakrętem góra pięła się dalej do góry – kolejna godzina wspinania.
Pozytywne „chwile ulotne jak ulotka” zniknęły, kiedy zobaczyłem ponowne wypłaszczenie i szlak, który chował się za górą. Ja spodziewałem się najgorszego. I tutaj po raz pierwszy nie zostałem zaskoczony: szlak piął się kolejną godzinę w pionie. Gdyby nie myśl, że to ostatnia góra, nie wiem, czy Alpy nie zjadłyby mnie właśnie w tym miejscu. Na wymarzonym szczycie zostało już tylko 12 km do Chamonix, gdzie czeka na mnie żonka, córka i siostra. No to teraz pójdzie jak z płatka. Nie tak prędko, Milewicz – ściana w dół i wyrywający mięśnie spod skóry ból nie pozwolił na szaleńczy slalom gigant. Zbieg zajął ok. 2 h biegu w morderczym upale.
Kiedy wbiegałem do miasta, czułem, jak słońce wtapia spodenki w skórę i tworzy jedność. To była masakra. Wiwat kibiców, brawa i widok osób mi towarzyszących był bezcenny. Na mecie pojawiłem się po 43 h biegu. Biegiem tym dowiodłem sobie, że granice są lotne. Wystarczy dużo samodyscypliny, aby móc pokazać sobie, że poprzeczka to tylko twór naszej wyobraźni. A żyjemy do momentu, kiedy żyjemy marzeniami.
Zapewne wielu z Was zapyta: dlaczego akurat tak brutalne spędzanie czasu wolnego? Z wykształcenia jestem dietetykiem, instruktorem programu spinning i uwielbiam testować pewne połączenia produktów, posiłków oraz planów, które utwierdzą mnie w przekonaniu, że to właściwy wybór podczas wielogodzinnego wysiłku. W ten sposób swoim ogromnym doświadczeniem mogę pomóc innym przejść przez tę niełatwą drogę. Biegam już od dobrych 13 lat i stale ciągnie mnie do pokonywania własnych słabości. Dzięki temu nie tylko gadam, ale i pokazuję ludziom, że można i wystarczy tylko chcieć. Również w swoich biegach szukam inspiracji dla moich zajęć, a także szukania w nich motywacji dla ludzi. A największym plusem takiego spędzania czasu jest w dzisiejszych czasach poczuć odrobinę dzikości.
Było mi bardzo miło, że mogłem reprezentować nasz powiat poza granicami naszego kraju. Chciałbym również podziękować władzom powiatu bolesławieckiego za pomoc w realizacji mojego marzenia!!! Choć największe podziękowania należą się mojej rodzinie (żonie, dzieciom), że znoszą weekendowe treningi w górach, codzienne pobudki bez taty i męża w ciepłym łóżku. DZIĘKUJĘ!!!
Daniel Milewicz