Skok stulecia – napad w Wołowie

Banknot
fot. Narodowy Bank Polski/Wikimedia Commons Dziś przenosimy się do Wołowa, niewielkiego miasteczka na Dolnym Śląsku, które stało się areną niecodziennych wydarzeń o mocnym zabarwieniu kryminalnym.
istotne.pl 0 policja, historia, pieniądze, paweł skiersinis

Reklama

W sierpniu 1962 r. o tym podwrocławskim mieście pisały wszystkie lokalne i ogólnopolskie gazety. Z miejscowego oddziału Narodowego Banku Polskiego wyparowało kilkanaście milionów złotych. Oto historia skoku stulecia…

Dług

Wołów, niewielkie miasto usytuowane w odległości ok. 40 kilometrów od Wrocławia. To właśnie tu miał miejsce jeden z najgłośniejszych napadów na bank. Cała historia wydarzyła się już dość dawno – 19 sierpnia 1962 roku. Jednak skala napadu i zrabowana suma może zaszokować nawet dziś.

Geneza napadu jest dość prozaiczna. Jeden z mieszkańców był winien miejscowemu taksówkarzowi dość sporą sumę pieniędzy i kiedy ten ostatni znów się o nią upomniał, dłużnik odpowiedział z wyrzutem: „To co mam zrobić? Chyba napadnę na bank!” Ta myśl pozostała w głowach kolegów. Znajomi pomyśleli: czemu nie? Warto przecież spróbować.

W mieście znajdował się tylko jeden bank – oddział Narodowego Banku Polskiego. Choć był nieduży, to właśnie w nim gromadzono wszystkie utargi z okolicznych sklepów i zakładów pracy. Pamiętajmy, że w latach 60. ub.w. były one w większości państwowe. W NBP gromadzono także pieniądze na wynagrodzenia dla pracowników okolicznych przedsiębiorstw. Suma, jaką dysponowało lokalne NBP, była ogromna i warta uwagi.

Bank był słabo zabezpieczony. Budynku na zmianę pilnowało dwóch strażników. Od godziny 15.00 do 22.00 nie było w zamkniętym już oddziale żadnego wartownika, a od 22.00 był zaledwie jeden.

Budynek dawnego banku w Wołowie – miejsce napaduBudynek dawnego banku w Wołowie – miejsce napadufot. mar, fotopolska.eu/Wikimedia Commons

W prasie pisało się i nadal pisze się o gangu z Wołowa. Myślę, że jest to zbyt mocne określenie w stosunku do sprawców napadu. Nigdy wcześniej nie mieli problemów z prawem. A ich złodziejski proceder miał charakter jedynie jednorazowy.

W skład grupy wchodzili:

  • Mieczysław F. – właściciel zakładu naprawy telewizorów
  • Józef S. – właściciel zakładu rymarskiego
  • Wiktor K. – taksówkarz, posiadał w mieście 2 taksówki.

Do tej grupy dołączył także Rudolf D. – pracownik banku, który był ojcem ośmiorga dzieci, zatem pieniądze uzyskane z napadu na pewno by mu się przydały.

Ten ostatni członek złodziejskiej szajki był ważnym elementem misternego planu. Dzięki niemu cała grupa wiedziała, co się dzieje się w banku. Przełomem w planowanym napadzie był zwykły przypadek. Trzy miesiące przed napadem zacięły się drzwi do skarbca. Wezwani z Wrocławia technicy nie mogli jednak otworzyć zamka. Zatem postanowiono dostać się do niego przez sufit i od wewnątrz otworzyć pancerne drzwi.

Dzięki Rudolfowi D. informacja o tym incydencie trafiła do pozostałych członków grupy. Złodzieje postanowili powtórzyć całą operację i w ten oto sposób przedostać się do pancernej kasy. Przywódcą grupy został Mieczysław F., który był na tyle sprytny, że polecił swoim współpracownikom pomalować wszystkie skompletowane narzędzia ślusarskie na kolor szary. Tak aby nie odbijały światła.

Gorąca sierpniowa noc

19 sierpnia 1962 r. grupa znajomych zrealizowała swój misterny plan. Złodzieje zakradli się do klatki schodowej łączącej część mieszkalną z budynkiem banku. Po wyjściu sprzątaczki, przed godziną 22.00, ukryli się w piwnicy. O 22.00 zaczynał swoją służbę strażnik Marian Stelmarczyk. Gdy swój obchód rozpoczął właśnie od piwnicy, został zaatakowany przez napastników. Początkowo myślał, że jest to żart, jednak gdy usłyszał: „To jest napad, ręce do góry!”, zrozumiał, że jego sytuacja jest dość poważna. Napastnicy na rozłożonym w piwnicy płaszczu położyli strażnika, a następnie dokładnie go skrępowali.

Złodzieje udali się do pomieszczenia nad skarbcem, aby tam wykuć otwór i dostać się do pieniędzy. Emocje były ogromne. Przekuwanie się przez strop trwało 2 godziny, a rozwiercanie kasy pancernej kilka godzin. Niektórzy chcieli już dać za wygraną i uciec z niczym. Ale przywódca bandy Mieczysław F. miał przy sobie pistolet. Stary, z czasów wojny, lecz sprawny. Zagroził, że jeśli ktoś się teraz wycofa, to zastrzeli go na miejscu.

Udało się. Z kasy pancernej znajdującej się w skarbcu bankowym zabrano 2 duże i kilka mniejszych worków z pieniędzmi.

A co dokładnie skradziono? Przede wszystkim banknoty o wysokich nominałach (500 i 100 złotych), a także banknoty 20-złotowe. Pozostawiono jedynie monety, które były za ciężkie. Z wołowskiego oddziału NBP skradziono łącznie 12 531 000 złotych. Dla porównania w tym czasie średnie wynagrodzenie wynosiło 1 680 złotych, minimalne zaś 850 złotych. W latach 60. kilogramowy bochenek chleba kosztował 5 złotych, kostka masła – w zależności od gatunku – od 16 do 18,75 zł. Aby kupić nowy telewizor Alga, trzeba było wydać 6 000 zł. Zatem zrabowana kwota była jak na owe czasy ogromna.

Złodzieje wywieźli zrabowane pieniądze taksówką jednego z kompanów. Za miastem, w umówionym miejscu, podzieli się łupem i po raz kolejny doszło do sprzeczki. Znów musiał interweniować przywódca grupy.

Śledztwo na szeroką skalę

Rano, gdy sprzątaczka przyszła do pracy, od razu wpadła w złość: „Cholera! Ten Gajo zawsze ten motor mi tu wprowadza. Pełno teraz tu tego oleju”. Bandyci, aby zatrzeć ślady, rozlali w skarbcu olej silnikowy, miało to zgubić trop psów.

Na korytarzu i w piwnicy znajdowała się duża ilość rozlanego oleju. Nieświadoma sprzątaczka po chwili ujrzała związanego wartownika. Gdy pomogła mu się uwolnić, ten co sił w nogach pobiegł na posterunek milicji.

Śledztwo od razu ruszyło z kopyta. Do Wołowa ściągnięto posiłki z okolicznych powiatów. Przyjechała także grupa dochodzeniowo-śledcza z Komedy Głównej.

Najpierw przesłuchano strażnika. Istniała hipoteza, że to on mógł być w zmowie z bandytami. Na jego nieszczęście milicja w jego domu znalazła worki z banku. Okazało się jednak, że wypożyczył je na czas żniw, albowiem nie miał w co przesypać zboża.

Śledczy wiedzieli, że jeden ze sprawców musi wywodzić się z banku. Złodzieje zbyt dokładnie orientowali się w rozkładzie poszczególnych pomieszczeń i wiedzieli o wcześniej wykutym otworze.

Postanowiono użyć podstępu. Władze puściły plotkę, że w niedługim czasie przeprowadzona zostanie wymiana pieniędzy. Choć cała operacja byłaby dużo bardziej kosztowna niż zrabowany łup, to po części fortel udał się.

Grupa znajomych postanowiła w większym stopniu upłynniać gotówkę. Pieniędzy nie wydawali na terenie powiatu wołowskiego. Jednak w całej Polsce, w większości sklepów i lokali gastronomicznych, znane były numery i serie banknotów 500-złotowych. Głównie takimi dysponowali złodzieje.

A wszystko przez kobietę...

Grupa z Wołowa coraz częściej podróżowała po kraju i wydawała pieniądze. Pewnego razu, w czasie takiego wyjazdu, małżonce jednego z członków złodziejskiej szajki wpadła w oko elegancka narzuta za 250 złotych. Wyciągnęła więc z portmonetki 500 złotych i wróciła do sklepu. Gdy wręczyła ekspedientce banknot o wysokim nominale, ta zaczęła się przyglądać i zorientowała się, że to jeden z tych skradzionych. Podejrzenie na siebie rzuciła sama kobieta, która spanikowała i powiedziała do sprzedawczyni: „Co, pewnie fałszywy? Niech Pani odda. Trudno, podrę go. Moja strata”. To już tylko utwierdziło ekspedientkę w swoim przekonaniu. Zamknęła się w jednym z pomieszczeń i przez okno poprosiła przechodniów o wezwanie milicji. Szajka z Wołowa wpadła. A wszystko przez kobiece zachcianki…

Przestępstwo (nie)doskonałe

Gang z Wołowa, jak później nazwano grupę, został zatrzymany po incydencie w sklepie. Wszyscy od razu przyznali się do winy. W grudniu 1962 r. rozpoczął się proces. Głównym oskarżonym groziła nawet kara śmierci. Biuro KC PZPR domagało się od prokuratury prowadzącej śledztwo takiej właśnie kary. Prokurator zapewniał jednak, że żadnych nacisków nie było. Niemniej członkowie szajki, którzy bezpośrednio byli zaangażowani w skok stulecia, dostali dożywocie. Ich krewni, za pomocnictwo, po kilka lat więzienia. Dożywotnie wyroki zostały zamienione po kilku latach na 25 lat pozbawienia wolności, aż w końcu skrócono je do 17 lat więzienia.

Obecnie większość osób uwikłanych w napad już nie żyje. Czy byli faktycznie zorganizowaną grupą przestępczą? Raczej nie, bardziej grupą znajomych, którym przyszedł do głowy mało realny pomysł. Dodatkowo kiepsko wykonany, choć pewne zamyślenia były sprytne.

Czy w ogóle istnieje zbrodnia doskonała (a w tym przypadku raczej przestępstwo)? Kradzież nie jest uznawana za zbrodnię, choć co ciekawe, fałszowanie pieniędzy już tak. Z pomocą przyjdzie nam ekspert do spraw kryminalistyki – dr Rafał Cieśla z Uniwersytetu Wrocławskiego. Według dra Cieśli nie istnieje zjawisko zbrodni doskonałej. Czemu? Przede wszystkim każdy przestępca pozostawia różne ślady. Nawet najlepszy, najbardziej misterny plan jest tylko planem. Nie zawsze wszystko idzie tak, jak sobie ktoś zaplanuje. W dobie nowoczesnych metod śledczych zbrodnia doskonała jest już tylko mitem.

A jakie ślady pozostawili członkowie grupy z Wołowa? Przede wszystkim niedopałek papierosa marki Sport. Na desce, na której ustawiony został lewarek, odbiła się nazwa producenta. Po tym śladzie ustalono, że lewarek został zakupiony we wrocławskim Motozbycie. Na jezdni pozostały ślady opon, które mogły należeć do samochodu marki Nysa, Żuk lub Warszawa. Postawiono na to ostatnie auto. Samochód ten podczas ucieczki z miejsca przestępstwa uderzył o kamień, na którym pozostała rysa. Podobna była widoczna na karoserii Warszawy. Najciekawsze jest to, że milicja szukała Warszawy użytej w czasie przestępstwa, a taksówkarz Wiktor K. właśnie tym autem woził milicjantów na różne czynności operacyjne. Taksówkarz znał zatem bardzo dobrze przebieg śledztwa. Pewnego razu pies milicyjny ugryzł lekko taksówkarza, a opiekun czworonoga skarcił go, mówiąc: „Swojego nie poznajesz!?” Tak naprawdę dowody przestępstwa były pod nosem, ale dopiero niefrasobliwość przestępców i ich krewnych doprowadziła do wpadki.

Samochód marki Warszawa użyty do napaduSamochód marki Warszawa użyty do napadufot. János Tamás/Wikimedia Commons

Zaskakująca jest też postawa Rudolfa D., pracownika banku, którego koledzy nie wydali w trakcie przesłuchań. On sam się zdradził. Stał się nierozgarnięty, nerwowy i to wzbudziło podejrzenie jego współpracowników i milicji. Również został aresztowany.

Po napadzie na wołowski oddział Narodowego Banku Polskiego postanowiono wzmocnić zabezpieczenia w banku, lepiej zorganizować jego ochronę. Został także zwolniony ówczesny dyrektor. Milicja w wyniku śledztwa odzyskała ponad 11 mln zł.

Paweł Skiersinis


Paweł SkiersinisPaweł Skiersinisfot. archiwum autora

Autor jest blogerem, pasjonatem historii, a szczególnie dziejów Dolnego Śląska i Polski. Dlaczego Dolny Śląsk? Jak sam mówi: – A czemu nie? Najciekawsza jest historia wokół nas, dotycząca nas samych i naszych przodków.

I dodaje: – Staram się przedstawiać historię z innej strony, w sposób ciekawy, nie typowo książkowy, pełen suchych dat i faktów. Prezentowane przeze mnie artykuły dotyczą faktów, których nie znajdziemy w podręcznikach i znanych publikacjach. Losy Dolnego Śląska są niewątpliwe ciekawe i pasjonujące, warto zatem czasem poświęcić im choć krótką chwilę.

Więcej na blogu Pawła Skiersinisa.

Reklama