„Dom zły” w kinie Forum

istotne-logo
fot. istotne.pl Już za parę godzin w kinie Forum film „Dom zły”. Oglądałam ten film w zeszłym roku, pod koniec listopada, na kilka dni po premierze. W kinie, do którego się wybrałam, widownia była pełna. Na szczęście zarezerwowałam bilet wcześniej, więc nie odeszłam od kasy, jak część osób, z kwitkiem. Tymczasem w Bolesławcu na filmie pojawi się góra kilkadziesiąt osób.
istotne.pl 0 film, dom, recenzja

Reklama

W sumie nie ma się czemu dziwić. Film trafia do Bolesławca ponad dwa miesiące po premierze. Kto bardzo chciał go obejrzeć na bieżąco, mógł to już dawno temu zrobić (wycieczka do Wrocławia lub, po prostu, Internet). Kto lubi oglądać filmy wtedy, kiedy jest o nich głośno, by porównać własne doświadczenie z tym, o czym się mówi w telewizji czy pisze w gazetach – tym bardziej postarał się o dotarcie do filmu wcześniej. Pomijam fakt, że kino po prostu dla wielu jest drogie i że płacenie za produkt co nieco już przeterminowany zmusza do zastanowienia się nad wydaniem tych kilkunastu złotych.

Oczywiście „Dom zły” to film dobry i jego przeterminowanie nie polega na tym, że w ciągu raptem dwóch miesięcy tak się zdezaktualizował, że teraz nie da się go oglądać. Mówię tu raczej o tym, że kino podlega prawom rynku – chętnie kupowane jest to, co świeże, modne, o czym się mówi, tymczasem od Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, na którym „Dom…” otrzymał nominację do Złotych Lwów oraz trzy ważne nagrody – za reżyserię, scenariusz (obie dla Wojciecha Smarzowskiego!) i montaż – upłynęło już naprawdę sporo czasu, a przecież FPFF jest doskonałym miernikiem tego, co się dzieje w polskim filmie i na co warto pójść do kina! Plakatów reklamujących filmu już nie uświadczysz, dyskusji w telewizji czy radiu nie usłyszysz, recenzji w aktualnej prasie nie przeczytasz. „Dom zły” trafia do Bolesławca zdecydowanie za późno, byśmy nie czuli, że to odgrzewany obiad. Jeśli chodzi o dystrybucję filmów, to nie jest ona zainteresowana Bolesławcami czy innymi niewielkimi miastami na mapie Polski – za mało widzów, by warto się było nimi jakoś specjalnie przejmować. Nie tylko Andrzej Bursa miał „w dupie małe miasteczka”.

Wracając jednak do samego filmu – jeśli ktokolwiek z Was jest, tak jak ja, pod nieustannym wrażeniem „Wesela” (oczywiście tego w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego), powinien obejrzeć i „Dom zły”. Jeśli kogoś „Wesele” zirytowało – mimo wszystko powinien zobaczyć i „Dom zły”. Oba bowiem filmy mają ze sobą wiele wspólnego – wywołują sprzeczne emocje i bezwzględnie są lustrem naszych polskich wad. Oba jednak są na tyle różne, że szybo się zapomina o chęci porównywania.

„Dom zły” – moim zdaniem całkowicie niesłusznie – został porównany do filmów Tarantino (Stopklatka) i nazwany polskim „Fargo” (onet.pl). Mimo wszystko twórcy zwiastuna przytoczyli te, co by dużo nie mówić – nobilitujące porównania. Skąd przyszły one do głów autorom recenzji? Film zaczyna się dość pogodnie od opowieści głównego bohatera – Edwarda Środonia (w tej roli Arkadiusz Jakubik) – o jego dotychczasowym życiu. Szybko się orientujemy, że mamy do czynienia z nieźle sobie radzącym w poprzednim systemie człowiekiem. Zootechnik, pracownik państwowego gospodarstwa rolnego z przyzwoitą pensją i możliwością zarobienia na lewo, z ładną żoną. Ech, takim to się powodziło. W pewnym momencie jednak żona Środonia nagle umiera. Bohater zaczyna pić, traci pracę. W ostatniej jednak chwili udaje mu się jeszcze ocknąć – znajduje zatrudnienie daleko od domu, w innym gospodarstwie. Z niewielkim dobytkiem w małej walizce jedzie zacząć nowe życie. Tam przez przypadek zostaje na noc u małżeństwa (Marian Dziędziel i Kinga Preis) mieszkającego w pobliżu PGR-u. Gospodarze, przynajmniej początkowo, okazują się bardzo gościnni. Wokół domu błoto, w domu obskurnie, gospodarz lubi popić, przyłożyć żonie, mimo to jednak głównego bohatera nic nie niepokoi – tak przecież się wtedy żyło. Środoń powraca do tego domu zimą z milicjantami. Ma ogoloną głowę, jest zakuty w kajdanki. To wizja lokalna, Środoń jest podejrzanym. Na początku nie wiemy, o co. W retrospekcjach, będących wspomnieniami głównego bohatera, dowiadujemy się jednak, co się działo tamtej feralnej nocy. Dzięki powrotom do tu i teraz – czyli do momentu przeprowadzania wizji lokalnej – szybko się jednak orientujemy, że milicjantom czy prokuratorowi niekoniecznie chodzi o to, by fatycznie zrekonstruować wydarzenia, w których brał udział Środoń. Główny bohater zostaje wplątany w dużo poważniejszą aferę, w którą uwikłani są i okoliczni notable, i ksiądz, i milicja. „Prawda? Nie ma takiej”. Mnogość wątków, zaskakujące zwroty akcji, odrobina komizmu i groteski nie czynią jednak z tego filmu dzieła przypominającego to, co robi Tarantino czy bracia Cohen. U nich zło jest ujęte w cudzysłów, w filmie Smarzowskiego zaś występuje w czystej postaci. Środoń oraz porucznik Mróz (Bartłomiej Topa) to jedne z najbardziej tragicznych postaci polskiego kina!

Na film warto pójść z wielu powodów. Po pierwsze, Smarzowski na pewno ma rękę do aktorów – po raz kolejny przekonał mnie do ogromnego talentu Kingi Preis i Mariana Dziędziela. Każdy zaś, komu Bartłomiej Topa wydaje się nadawać jedynie do roli Zenka ze „Złotoplskich”, powinien go obejrzeć i w „Domu złym”, i w „Weselu”. Podobnie jest z obdarzonym dość jowialnym wyglądem Arkadiuszem Jakubikiem, którego rola w „Domu…” jest genialna – aktor potrafił zbudować wielowymiarową postać wzbudzającą w widzach wiele sprzecznych emocji – współczucie, niechęć, sympatię… Po drugie, film ma naprawdę doskonały scenariusz bez niepotrzebnych scen, zbędnych dialogów. Jest w nim za to umiejętność budowania napięcia oraz wiary w widzu, że to wszystko mogło wydarzyć się naprawdę. Po trzecie, „Dom zły” nie pozostawia widza obojętnym. Irytuje, bo ponownie ukazana w nim Polska nie jest taka, jakiej byśmy sobie życzyli (tym razem jednak film nie dotyczy współczesności, więc jakoś jeszcze udaje nam się nad tym przejść do porządku dziennego). Przeraża jak thriller, ale i ze względu na to, że potrafimy sobie wyobrazić, że nietrudno stać się takim Środoniem – zwykłym facetem, mającym co prawda na sumieniu jakieś drobne grzeszki, ale przecież nie aż takim złym. Zawstydza (oj, jaka ta Polska potrafi być przaśna i zapyziała). Bawi, ale przecież jak u Gogola sami z siebie się śmiejemy, więc znów doprowadza nas to do irytacji.

Powiem tylko – jeśli nie widzieliście „Domu złego”, moim zdaniem warto wybrać się do kina!

Katarzyna Boćkowska

Reklama